- Wiesz Chest, to śmieszne, ale przypomniał mi się jeden fakt. Kiedyś w młodości oglądałem taki przedwojenny film: Wodny świat czy jakoś tak…No i tam reżyser przewidział, że ludzkość doprowadzi się do zagłady…jasnowidz cholera jasna…No i tego…ten koleś, główny bohater, do tego mutek, też lał do takiej puszeczki jak my, żeby odzyskać wodę… Patrz jak to ludzie już przed wojną wymyślili.
Uśmiech Chestera zawsze wyglądał komicznie ze względu na długą blizną przecinającą mu lewą część ust i brody.
-Ta, też to widziałem jeszcze jak byłem ochroniarzem w Miami. Zawsze się zastanawiałem czy ktokolwiek z tych ludzi sprzed wojny, siedząc na tych swoich puchowych kanapach i obżerając się do nieprzytomności, choć przez chwilę był sobie w stanie wyobrazić, co ludzi w przyszłości rzeczywiście spotka…Swoją drogą dobry film. A teraz wracając do rzeczywistości to kanister jest prawie pełny, więc jak skończysz to podlej grządki z kapustą i wyrzuć w końcu te cholerne gazety, znasz już tam każdy zapyziały kawałek tekstu.
Chester żwawym krokiem podszedł do zniszczonej stodoły, która służyła jego ludziom za nocleg. Wiele pracy ich kosztowało przygotowanie tego miejsca jako głównej bazy wypadowej pod ich działalność w tym rejonie. Obszar ten nie był silnie skażony dzięki pasmom gór, które zdołały powstrzymać chmury toksycznych, radioaktywnych opadów. Całkowite zniszczenie troposfery i nagła fala gorąca z wybuchów atomowych doprowadziła do prawdziwego kataklizmu meteorologicznego. Cyklony pustoszyły matkę ziemię cyklicznie przeplatając się z okresami głębokiej suszy. Gdy tu przybyli dwa tygodnie temu, jedyne co tu stało to murowane ściany stodoły. Wspólnym wysiłkiem udało im się zbudować szczelne schronienie, wykopać ubogą w wodę studnie i otoczyć to wszystko dookoła metrowej głębokości rowem, dodatkowo wzmocnionym małym ziemnym murem. Wszystko to nie stanowiło znacznego utrudnienia dla człowieka, ale dla wszelkiej maści skorpionów, węży, jaszczurek, dzikich psów i innego pustynnego robactwa była to przeszkoda nie do przebycia, a to głównie z nimi musieli się zmierzyć do tej pory. Chester w zamyśleniu zbliżył się do budynku. W środku na kawałkach styropianowych płyt znalezionych w ruinach sąsiedniego miasteczka spała reszta jego ludzi. Lekko kopnął leżącego przy samych drzwiach mężczyznę.
- Mike! Koniec tego spania, czas się zabrać do roboty. Za 15 minut niech wszyscy zbiorą się na górze. Ruszać się!!!
Wyprostowany palec serdeczny skierowany wprost na twarz Chestera był znakiem, że Mike w pełni zaaprobował pomysł swojego szefa. Wchodząc na górę Chest sprzedał jeszcze parę kopniaków tym najbardziej ociągającym się. Mieszczący się na pięterku pokój dowodzenia był zarazem ich punktem głównej obrony. Zniszczone okna zastąpiono tutaj fragmentami stalowych płyt znalezionych w innych ruinach. Strzelnice te obejmowały prawie cały teren wokół obozu. Dodatkowo to tu składowano broń i żywność. Po chwili wszyscy oprócz wartowników i siedzącego w wychodku Diego stali wokół wielkiego stalowego stołu. Była tam mała ruda Jenny – geolog z Nowego Jorku, Mike – Brodaty azjata i najlepszy kierowca jakiego znał. Była Victoria, która wcześniej wyrabiała dragi dla jakiegoś bonzo w Vegas. Po jego śmierci stała się naukowym zapleczem ich grupy. Był czarnoskóry gigant – Garrube – Spec od robienia ludziom krzywdy. Stał tam również Nathaniel – Kiedyś kaznodzieja z Salt Lake, ale front skutecznie zachwiał jego wiarą. Dość powiedzieć, że zachwiał tak mocno że chłopak stracił całe ramie. Ale nie stracił cennych kontaktów. To on odpowiadał za handel i rozdział dóbr w grupie. No i na końcu Daniel i Walt – obaj pracowali do tej pory w jednej z kopalń Federacji Apallachów. Byli specami od wiercenia w ziemi. Dodatkowo Walt był specem od cynizmu i rozbijania jedności w grupie, za co Chest niejednokrotnie chciał mu cichaczem wpakować kulkę w potylicę. No i dla uzupełnienia tej ciekawej zbieraniny wielcy nieobecni : kuzyni Black – Martha i Frank – oboje teraz na warcie. Ostatnim członkiem ekipy był stary Diego - wirtuoz mechaniki z Hegemonii. Wszyscy w komplecie. Chest mógł w końcu zacząć odprawę.
* * *
Wszyscy wpatrywali się w rozłożoną na stole wielką, przedwojenną mapę. Chester czerwoną kredką zakreślał poszczególne obszary.
- Jak już wam wcześniej pokazywałem nasza baza znajduje się gdzieś w tym rejonie – wskazał niebieski kwadrat – A to są obszary które sprawdziliśmy. Wyniki znacie – wody albo brak, albo nie jest odpowiednio czysta. Musimy szukać dalej.
Dla każdego z członków ekipy oczywistym było że trzeba kontynuować poszukiwania. Bonzowie z Vegas czy elity Nowego Jorku i Federacji płacą grube gamble za luksus. Woda którą piją musi być wysokozmineralizowana, krystalicznie czysta i smaczna. Elitarna tak samo jak oni. Nie trzeba dodawać że znalezienie takiej wody na terenie Zasranych Stanów graniczy z cudem. No i oni właśnie postanowili ten cud uczynić.
- Pozostają nam dwa rejony – Chester kontynuował pokazując kredką niezamalowane obszary – w rejonie tych gór coś może być, ale musimy czekać aż dojadą nam wiertła zdolne skruszyć tę skałę. Drugi obszar to tereny pustynne. Jenny powie nam więcej.
- Specyfiką pustyni w tym rejonie jest jej geologiczna budowa. Mamy do czynienia z wielką skalną misą, w środku której znajduje się piach. Dzięki litej izolacji woda, która może się tam znajdować, nie ma kontaktu z innymi ciekami, a piasek powstrzymałby każde skażenie na tych głębokościach. Dodatkowo woda ta, dzięki rozpuszczaniu skał, miałaby wysokie wartości odżywcze i byłaby całkiem smaczna.
- No to tyle. Dzięki Jenny. Właściwie to wszystko układa się po naszej myśli. Mamy wystarczającą ilość paliwa. Nasze wiertła bez trudu poradzą sobie z piachem, gliną i zwietrzałą skałą…
- No to na co jeszcze czekamy – wtrącił się Walt
- Jest jednak mały problem…indianie…
- Jaki problem – głęboki basowy głos Garruba zadudnił o sufit – Co oni mogą nam zrobić tymi swoimi naostrzonymi kijami. Poza tym z reguły nie zbliżają się do obcych - W razie czego zajmę się nimi – Olbrzym znacząco położył rękę na przypiętej do pasa maczecie.
W tym momencie do pomieszczenia wtoczył się Diego. Widać było że bynajmniej nie marnował czasu.
- Tyle razy mówiłem Ci gnoju żebyś nie pił z samego rana!
- S..spokojnie szefuńciu, nie ma się co stresować. Chciałem donieść tylko że nie udało mi się naprawić naszego FN Minimi. Jakiś wadliwy nabój wybuchł w komorze i cały zamek jest do wymiany. Tak więc, póki co nie nadaje się do użycia…Tak myślę…
- Cholera! Nie jest dobrze… rusz dupę stary pijaku i posprawdzaj chociaż tę amunicję, żeby nie było więcej takich przypadków. Bez kaemu możemy mieć problem. Czy dalej uważacie, że możemy zaryzykować? Kto jest za?
Większość z zebranych po chwili wahania podniosła rękę. Tylko Daniel i Victoria mieli wątpliwości.
- No to cóż. Postanowione. Ekipa na dziś to Garrub, Victoria, Mike i Walt. I doprowadźcie do stanu użyteczności tego starego pijaka. On też pojedzie. Reszta zostaje w bazie. Dowodzenie przejmuje Jenny. Daniel!!! Leć zbierz wodę ze skraplaczy zanim nam wszystko nie wyparuje. Trzeba zająć się warzywami. Nathaniel! Dogadaj się wreszcie z tą małą osadą na północy. Potrzebujemy mięsa. I nie zapomnijcie zmienić Blacków na warcie. Reszta należy do Jenny. Przygotujcie się. Wyruszamy za godzinę.
* * *
Mike rozgrzewał silnik opancerzonego Land Rovera. Diego po kuracji wyglądał już trochę lepiej i właśnie sprawdzał stan opancerzenia pojazdu. Wszyscy gorączkowo przygotowywali się do wyjazdu. Jenny podała Chesterowi jego stary wojskowy plecak, całując go namiętnie przy okazji. Chest wyjął z plecaka owinięty w folię i nasączoną smarem szmatę rewolwer. Stary dobry Redhawk. Klasyka sama w sobie. Victoria i Walt pakowali do samochodu worki z żywnością i sprzętem. Na końcu przybył – jak zwykle efektownie – Garrub. Ubrany w wojskowe spodnie i koszulkę z wielką żółtą uśmiechniętą buźką rozciągniętą na jego potężnym ciele. Pas z amunicją śrutową i trzymany w ręku Remington dopełniały obrazu a la terminator. Diego i Mike podczepili z tyły samochodu ogromną stalową konstrukcję na dwóch kołach, przykrytą brezentową płachtą. Jenny podbiegła do Chestera.
- Chest! Prawie zapomniałam!. Masz tę mapę. Tu zaznaczyłam miejsca gdzie może zbierać się woda. Ten szczyt tutaj będzie twoim punktem orientacji. Powodzenia!!!
Chwilę potem tylko kurz na horyzoncie wskazywał kierunek odjazdu.
* * *
Po dwóch dniach sytuacja nie prezentowała się zbyt dobrze. Odwierty nie były pomyślne, a na domiar złego pękł jeden z przewodów pompy zalewając elektrykę maszyny. Diego klnąc niemiłosiernie dłubał przy tym pół dnia zły na cały świat i na Chestera, który wywęszył i wywalił wszystkie butelki whisky jakie udało mu się pochować w zakamarkach samochodu.
Dobrze że miał jeszcze jedną butelczynę ukrytą w pojemniku z wiertłami. Ot tak, na czarną godzinę. Żeby ukoronować wszystkie nieszczęścia Mike najechał na przykryte piachem pręty zbrojeniowe – pozostałość jakiegoś budynku lub słupa telefonicznego. Suma sumarum rozprute koło wymagało wymiany a podwozie niezłego liftingu. Życie.
Wreszcie ciężka praca ( zwłaszcza Diega) przyniosła efekty dnia trzeciego. Próbny odwiert natrafił na niewielki ciek. Zaraz do pracy zabrała się Victoria, która przy pomocy odpowiednich metod chemicznych ustaliła skład wody. A właściwie złota…bo woda odpowiadała dokładnie ich potrzebom. Radości nie było końca, zwłaszcza, że drugi nawiert odsłonił źródło jeszcze obfitsze. Dobry humor odzyskał nawet Diego ( wraz z butelką którą odzyskał od rozradowanego Chestera, który dobrodusznie schował jedną dla niego zamiast ją wyrzucić, tak jak resztę. Ot na wszelki wypadek.) Problem pojawił się później, kiedy okazało się że woda pełna jest drobin pustynnego piachu i trzeba ją było dokładnie filtrować. Co znacznie przedłużyło proces wydobycia. Ale to był tylko początek kłopotów…
* * *
Wódz Szary Szakal siedział w zamyśleniu studiując wielką księgę Indian. To ciekawe że to sami biali przyczynili się do odrodzenia panów tej ziemi, izolując ich w rezerwatach i prowadząc badania nad ich kulturą. Badania te umieszczali w książkach takich jak ta. Dzięki niej mogli ponownie wrócić do wiary i zwyczajów przodków. Tak chciała Ithankha – matka stworzycielka wszechrzeczy. Rozmyślenia wodza przerwał jeden z wojowników strzegących jego namiotu.
- Ojcze! Szaman chcę z tobą pomówić. Mówi że to pilna sprawa…
- Niech wejdzie.
Szaman. Młody ogorzały mężczyzna w rytualnej kamizelce przeciwodłamkowej pokrytej piórami ptaków i malunkami wszedł do namiotu i zajął miejsce należne mu w wielkim kręgu : po prawicy wodza.
- Ojcze. Coś złego się stało. Uprawy marnieją. Ktoś wysysa krew ducha ziemi.
Wódz zmarszczył brwi.
- Czy sprawdziłeś dokładnie szamanie? Co pokazują nam nasi przodkowie??
- Tak sprawdziłem. Ziemia ma mało krwi ducha. W studni to samo.
- Niech Wielki Pies zbierze ludzi i powysyła zwiadowców. Niech donoszą o wszystkim co niepokojące.
Szary Szakal zmartwił się tą sytuacją. To nie był czas na suszę. Bogowie zawsze pozwalali zebrać mu zapasy, żeby przetrwać okres kiedy duch ziemi odchodzi na spoczynek a zwierzęta migrują na południe. Dodatkowo składał ofiary i znaki były pomyślne. Nie! Bogowie nie mogli się od niego odwrócić.
Sprawność tropicieli i zwiadowców wywodzących się z ludu Duchów Pustyni już od dawna krążyła legendą po całych ZSA. I tym razem udowodnili oni, że nie są to bajki i wymysły.
Nie minęło kilka godzin, do wioski przybyli pierwsi ludzie. Powód suszy został odkryty.
- A więc Nocny Kruk widział białych. Ich samochód i dziwne urządzenie które wypompowywało krew ducha ziemi. Tak?
- Zgadza się ojcze – Wielki Pies – najlepszy wojownik w osadzie z szacunkiem składał raport wodzowi – Czy powinniśmy wysłać tam posłańców?
- Nie! Nasi przodkowie próbowali rozmówić się z białymi i szybko za to zapłacili. Jeśli bez szacunku dla władców tej ziemi kradną nam to co nasze, to znaczy że są naszymi wrogami. Lecz nie chcemy zabijać ich jeśli nie jest to konieczne. Tak nie postępują mądrzy. Spróbujemy ich przepędzić. Gdy tylko zapadnie zmrok uczynisz to co Ci powiem…
* * *
Chester był coraz bardziej niespokojny. Nie wiedział gdzie znajdują się Indianie. Czy w ogóle go wykryli ani jaka jest ich liczba. Najbardziej doskwierała mu niepewność.
Do tej pory udało im się uzyskać jedną beczkę krystalicznej, przefiltrowanej wody. Nawet sobie nie wyobrażał ile tego skarbu musiał rozlać z powrotem na ziemię, gdzie niemiłosiernie palące słońce nie pozwalało jej wsiąknąć. Na szczęście nadchodził zmierzch i chłód, który przynosił ukojenie ludziom i rozgrzanym do czerwoności od pracy i żaru elementom maszyny wydobywczej. Nie mógł pracować w ciemności, a używanie lamp w środku nocy było by zaproszeniem dla wszelkiej maści drapieżników i maruderów…no i Indian. Tym razem kolej Diego na trzymanie warty. Oby nie nawalił. Pełen obaw położył się spać.
Gdy tylko zaczęło świtać obudziły go krzyki Diega.
- Co się sta… - zamarł przerażony patrząc na to co znajdowało się kilka metrów od niego.
Na wkopanej w ziemię indiańskiej włóczni nabita była odcięta głowa jaszczurki z rozdwojonym językiem wystającym z pomiędzy ostrych kłów. Przed tym makabrycznym znakiem ktoś krwią napisał słowa „Odejdźcie” których szkarłat jasno odznaczał się na białym, pustynnym piasku. Chester gwałtownie chwycił Diega i przyparł go do drzwi samochodu.
- Jak to się stało…znowu się uchlałeś gnoju i..i..- Nie wyczuł od Diega znajomego zapachu alkoholu. Diego był trzeźwy. Czuć było tylko strach. Chester rozluźnił uchwyt.
- Czy ty spałeś??
- Nie…na pewno nie. Siedziałem na dachu samochodu, albo krążyłem wokół. Nic nie słyszałem. Dopiero jak zaczęło świtać zobaczyłem to…
Chester już nie słuchał. Powoli wyuczone opanowanie brało górę nad przerażeniem.
- Walt i Garrub okopcie nasz teren i porozstawiajcie pułapki. Weźcie jakieś puszki czy coś…chcę żeby było słychać jak ktoś przejdzie. I cały czas broń ma być załadowana i ..
- Chest spójrz na to – Victoria pokazywała na maszynę do odwiertów. Gumowe węże odpompowujące wodę były przecięte.
- Mike i Diego: zajmijcie się tym. Jedna beczka to za mało. Weźmiemy co nasze i nikt nam w tym nie przeszkodzi…żaden pieprzony dzikus z włócznią. Victoria idź spać. Będziesz stała na warcie razem ze mną. Potem zmieni nas Mike i Garrub.
Do zmierzchu udało im się naprawić uszkodzenia i przygotować umocnienia. Kładli się pełni obaw, ale zawzięci na dokończenie tego, na co czekali tak długo.
* * *
Tym razem również zbudził go krzyk z dodatkiem odgłosów wystrzałów. Rycząc jak zwierze w amoku Garrub strzelał do stojących na wzgórzu dwóch Indian, choć śrut nie miał prawa dolecieć tak daleko. Wkrótce Indianie zniknęli. Na samochodzie leżał rozpruty pustynny wąż. Mike siedział skulony w cieniu Land Rovera. Na lufie jego MP5 ktoś zawiesił kawałek jelit zabitego węża.
- Ale ja go cały czas trzymałem…trzymałem go- Mike wpatrywał się jak zahipnotyzowany we własnego peema. Wszyscy bez wyjątku byli przybici i przerażeni. W paszczy wąż trzymał kawałek starej gazety z krwawym napisem „ Ostatnie ostrzeżenie”. Garrub odrzucił strzelbę i z szaleństwem w oczach rzucił się na zwłoki węża z maczetą. Porąbane fragmenty gada latały na wszystkie strony. W końcu wyczerpany olbrzym usiadł na ziemię dysząc ciężko. Victoria wpadła w histerię. Wrzeszcząc szarpała się z Chesterem który uderzeniem w twarz uspokoił ją nieco.
- Niegdzie stąd nie pojedziemy. Dzisiejszej nocy nikt z nas nie będzie spał. Poczekamy na nich. Nasi czerwonoskórzy goście nie są kuloodporni. Chce ciągnąc ich martwe zwłoki za nami, kiedy w końcu będziemy wracać z wodą. Jeśli ktoś jest przeciw – droga wolna! Ale samochód zostaje tutaj.
Wszyscy milcząco wpatrywali się w rozpalonego gniewem szefa. Chester przyglądał się im po kolei nerwowo ściskając swój rewolwer.
- Posprzątajcie to ścierwo i zróbcie porządek z pułapkami. Tej nocy nas popamiętają…
* * *
Lecz tej nocy nic się nie stało. Następnej również…
* * *
Wielka rada plemienna zebrała się wieczorem wokół świętego ogniska, aby przedyskutować sprawę białych złodziei grasujących na ich terenach. Ponad gwar rozmów wybił się głos Wielkiego Psa proszącego o możliwość wypowiedzenia się. Wódz Szary Szakal uniósł swój zdobiony toporek na znak zgody. Wszyscy z szacunkiem zamilkli.
- Ojcze! Wróg został ostrzeżony. Postąpiliśmy zgodnie z prawem Indian. Zignorowano nasze prośby i nadszedł czas żeby za to zapłacić. Zabijmy białych i uspokójmy duchy naszych przodków.
Gdy wojownik skończył mówić, szmer aprobaty podniósł się wokół. Wódz siedział zamyślony ściskając zawieszony na szyi talizman zrobiony z karabinowych naboi. Ponownie podniósł toporek na znak, że chce przemówić.
- Dzielny wojowniku. Przez twe usta przemawia prawda. Lecz przodkowie we śnie sprowadzonym na szamana kazali mi obrać inną drogę. Zgodnie z naszym prawem biali powinni teraz ponieść karę. Nie unikną jej. Jednak chcę, aby któryś z nich dał świadectwo tego co wiadome jest nam od dawna. Teraz my, ludzie pustyni, odzyskaliśmy nasze utracone ziemie. I tylko my mamy prawo po niej stąpać bez przeszkód. Każdy, kto odważy się zabrać z niej choćby kamień bez naszej zgody, będzie się musiał liczyć z przekleństwem bogów. A my jako boskie narzędzia dopilnujemy żeby kara nie ominęła nikogo. Postuluje drodzy bracia o zwołanie Wojowników Ducha Pustyni.
Cisza, jaka zapanowała wśród zebranych momentalnie ustąpiła okrzykom aprobaty. Decyzja została podjęta.
- Wyślijcie szybkonogich posłańców. Niech zbierze się Rada Starszych. Wielki Psie! Wkrótce dołączysz do swych braci. Będziecie czekać tu na znak od Przodków. Potem zrobicie to co wam powiem…
* * *
Dnia następnego zanim jeszcze słońce osiągnęło najwyższy punkt swojej wędrówki do osady wbiegł jeden ze zwiadowców. Natychmiast udało mu się dostać do namiotu wodza.
- Ojcze! Jest znak o którym mówiłeś. Bogowie wiatru wypuścili piaskowe ogary.
- Daj znak świętym wojownikom. Nadszedł czas kary.
* * *
Połatane przez Diega i Mike’a urządzenie pracowało na skraju swoich maksymalnych możliwości. Niedługo uda im się napełnić trzecią beczkę i będą mogli się w końcu wynieść z tego przeklętego miejsca. Po dwóch spokojnych nocach nastąpiło lekkie rozluźnienie, choć Chester poprzysiągł sobie, że zastrzeli każdego napotkanego kiedykolwiek dzikusa. Z południa wiał lekki wiatr przynoszący ulgę w bezlitosnym skwarze pustyni. Korzystając z chwili oddechu i okresowej trzeźwości Diego nieźle podkręcił maszynę pompującą. Ze względu na duże osady piaskowe musieli wykonywać jeszcze kila nawierceń. Wiatr wiał coraz silniej podrywając z podłoża drobiny piasku. Stalowa konstrukcja drżała w rytm pracy silników sprzęgniętych dla jednego, wspólnego celu – wydobycia z tej przeklętej, suchej ziemi zbawiennych litrów wody. Odwierty sięgały dziesiątek metrów, przeszukując warstwy gleby w nadziei znalezienia podziemnych cieków. Ostatni z zaworów maszyny prowadził do potężnego zbiornika, w którym gromadzono skarb pustyni. Wydobycie szło pełną parą, gdy na horyzoncie pojawiła się chmura dymu i kurzu. Wszyscy wstrzymali oddech, nadciągał kolejny kataklizm. Nikt nie był zaskoczony. Wiedzieli, że będąc na ziemi Indian nie mogą czuć się bezpiecznie. Tym razem jednak nie wiedzieli z czym lub kim mają do czynienia.
Potężna fala piachu zbliżała się w ich kierunku. Uderzenia wiatru zrywały porozstawiane prymitywne pułapki sygnalizacyjne. Zwykła burza piaskowa. Nic groźnego. Garrub i Walt pośpiesznie wyłączyli pompę i przykryli ją brezentową narzutą. Chester gorączkowo zbierał pozostawione na ziemi części ekwipunku. I wtedy, gdy ściana kurzu miała już ich dosięgnąć
nastąpił prawdziwy kataklizm.
* * *
Wybiegli znienacka zza chmury pyłu. Potężni indiańscy wojownicy w goglach i chustach zakrywających twarz. W rękach dzierżyli długie włócznie wieńczone przy grotach piórami i wielobarwnymi kawałkami szmat. Chester dobył rewolweru lecz nie zdążył nawet przymierzyć. Zauważył tylko jak muskularne ramiona wojowników odginają się w tył i z piekielną szybkością wyrzucają śmiercionośne włócznie. A potem wszystko zamieniło się w masę wciskającego się wszędzie pustynnego piachu. Tylko szum skalnego pyłu i coś jeszcze…krzyki i wystrzały. Chyba nikomu nie udało się dobiec do samochodu. Przez kaleczący jego uszy piasek udało się mu wychwycić odgłosy strzelby Garruba i jego własne przekleństwa rzucane na wiatr. Zza jego pleców usłyszał kolejną kanonadę. Jedna z kul obtarła mu nogę. Chester próbował zorientować się w sytuacji, ale wszędobylski kurz odbierał mu siły. Nagle potężne szarpnięcie wyrwało mu rewolwer z ręki. Następne co poczuł to potężne uderzenie pięści w skroń…i świat zawirował. Po chwili zamieć trochę opadła. Przez zaciśnięte powieki ujrzał stojącego przy nim Indianina. Potężny cios w nerki sprawił, że wojownik zgiął się w pół. Chest ruszył przed siebię. Potknął się o coś i momentalnie wylądował na kolanach. Przeszedł tak jeszcze kilka metrów. Nie słyszał już krzyków. Przypadkowo namacał znajomy kształt broni. To Glock Victorii, ale gdzie ona jest? Z przerażeniem wyczuł, że rękojeść pokryta jest lepką i gęstą substancją. Ludzką krwią zmieszaną razem z pyłem. I wtedy piach zaczął opadać. Ujrzał ich. Stali tam dumni niczym Bogowie. Ośmiu indiańskich wojowników. Jeden z nich kurczowo trzymał się za rozcięty maczetą bok. Noga drugiego ociekała krwią z licznych ran po śrucie. Chester odruchowo wycelował pistolet w najbliższego z nich. Wszystko trwało ułamek sekundy. Palec nacisnął na język spustowy wyuczonym, płynnym ruchem. Strzał nie nastąpił. Pokryta piachem broń się zacięła. Drugiej szansy na strzał nie dostał. Jeden z wojowników podbiegł i wybił mu pistolet z ręki. Następnie wykręcono i związano mu ręce za plecami. Zamieć zniknęła równie szybko jak się pojawiła ukazując pole niedawnej bitwy. Victoria, Walt i Mike leżeli w groteskowych pozycjach przebici na wylot włóczniami Indian. Diego, wciąż z dymiącym pistoletem w dłoni, leżał przy samochodzie. Miał rozbitą głowę. Prawie mu się udało schronić w środku. Najgorzej wyglądał Garrub. Jego zmasakrowane ciało leżało w kałuży krwi tak dużej, że chłonny piasek pustyni nie mógł sobie z nią poradzić. Mnogość ran świadczyła o tym, że bronił się długo i zawzięcie nim padł pod martwy. Jeden z wojowników podszedł do niego. W ręku trzymał ociekającą posoką ciężką maczugę.
- Ty jesteś szefem. Zobacz, co grozi wam za bezczeszczenie naszej ziemi. Kara taka spotka każdego.
- Idź do diabła!!! Zabij mnie wreszcie tylko skończ gadać.
- Zabić Ciebie. O nie. Nasi przodkowie zdecydowali inaczej. Będziesz żył. Będziesz chodzącym świadectwem i przestrogą dla głupców twojego pokroju.
* * *
Pierwsza zauważyła go Martha stojąca na warcie od strony południowej.
- Mój Boże! To Chest. Chodźcie tu wszyscy!!!
Mężczyzna z zakrwawioną koszulą był u kresu sił. Zanim zdążyli do niego podbiec upadł na kolana i chwilę później zemdlał.
- Zabierzcie go!!! Szybko!!! Co on bełkocze? Słyszałeś Frank??
* * *
Frank słyszał. Półprzytomny Chester powtarzał w kółko tylko jedno zdanie:
„Strzeżcie się zemsty ludzi pustyni”
Naprawdę dobre opowiadanie
OdpowiedzUsuńDziękuję serdecznie. A jednak ktoś to czyta... :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Fajne opowiadanko, dobrze napisane, miło się czyta ;]
OdpowiedzUsuńmam tylko jedno ale, nie chce wyjść na czepialskiego czy cuś, chodzi mi tylko o kwestię wody, jakoś niestety nie kupuje patentu że przyjeżdża ekipa, zaczyna nawierty, i zaczyna powoli pompować, a w międzyczasie indianie ogarniają się że im rośliny padają. Trochę to nie pasuje. Nawet gdyby indiański obóz był tak blisko to czas reakcji roślin na brak wody to minimum dzień albo i więcej. to raz a dwa to żeby rośliny odczuły taki niedobór to chłopaki musieli by po mojemu wypompować co najmniej z cysternę tej wody jeśli nie więcej. (oczywiście mogę się mylić ;])
Racja, racja :D Błąd merytoryczny z mojej strony. Dzięki za komentarz i mam nadzieję że ten drobny zgrzyt nie przekreśli całej idei opowiadania.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam