24.03.2011

Pamiętnik mieszkańca NT


Pamiętnik mieszkańca NT

Fragment pamiętnika Vernona Doyle’a, jednego z ocalałych mieszkańców Nixon Town, opisującego moment ostrzału osady przez towarzyszące mutkom maszyny Molocha oraz kilka kolejnych dni po odparciu ataku.

Dzień 1

Tego dnia odwołano wyprawę po resztę pozostawionych na polach plonów spisując je na straty. Czuć było ogólne napięcie potęgowane toczącymi się w okolicy walkami. Ci, którzy nie potrafili trzymać gęb zamkniętych, mówili bez przerwy o mutantach. Pieprzeni Borgo opętane nienawiścią do ludzi i przeświadczeniem o swojej wyższości. Dla mnie wystarczyła wiadomość, że byli cholernie niebezpieczni i że nie warto włazić im pod lufy i ostrza. Kilka dni wcześniej przygotowałem siebie i siostrę, na wypadek gdyby trzeba było zniknąć i zaszyć się w ruinach. Gdzieś daleko znowu rozległy się strzały. Widziałem jak Aghaton w towarzystwie Trampa i reszty tej swojej ekipy wpadł jak burza przez bramę, pędząc w stronę ratusza. Przybiegł Newman zbierając wszystkich na głównym placu. Stoję i czekam. Słuchając tych bzdur myślałem że nie wytrzymam i zacznę krzyczeć! Nasi przywódcy postradali zmysły, zamiast zgodzić się na ewakuacje ludności zdecydowali się bronić osady. Na mnie niech nie liczą. Czas się zmywać. Nie czekając na dalsze polecenia pobiegłem do domu obudzić siostrę, która spała osłabiona nasilającą się w ostatnich dniach chorobą. Niedobór leków to problem prawie połowy osady. Od miesiąca żadna karawana nie zawitała w te strony. Ludzie schodzili z placu, przyglądając się sobie z trwogą. Pędziłem jak szalony. Nagle usłyszałem przeciągłe gwizdy, i gdy tylko udało mi się wbiec do budynku potężna eksplozja wyrwała zamknięte przed sekunda drzwi, których uderzenie zwaliło mnie z nóg. Ostatnie co pamiętam, to chmura gryzącego pyłu, który wypełnił pomieszczenie, a potem coś jak rumor spadającego stropu zanim nie pochłonęła mnie ciemność

Dzień 2

Kilka razy odzyskiwałem świadomość, lecz byłem zbyt słaby, aby otworzyć sklejone krwią i kurzem powieki. Czułem przenikliwe zimno. Ktoś gdzieś krzyczał, z każdym słowem coraz słabiej. W końcu udało mi się otworzyć oczy. Nade mną zwałowisko gruzu. Przez niewielki otwór dojrzałem zasnute dymem niebo. W uszach mi dzwoniło i nie usłyszałem osób próbujących zlokalizować przysypanych. Leżałem dłuższa chwile, dopóki nie nabrałem sił. Mogłem ruszać rękoma i nogami. Potworny ból głowy, przytłumiony szokiem, paraliżował mnie co chwila, gdy próbowałem zorientować się w sytuacji. W ustach straszliwa suchość. Część budynku zawaliła się do środka, a ja znajdowałem się w niszy, nad którą wisiało kilkaset kilogramów gruzu. Nie chciałem czekać aż wszystko to zwali mi się na głowę po raz drugi. Na końcu tego niewielkiego tunelu zauważyłem szczelinę, przez którą przesączało się światło. Ostrożnie, walcząc z każdym centymetrem przebytej odległości, zacząłem pełznąc w tamtym kierunku. Otwór był zbyt wąski, wiec przecisnąłem tylko ramie. Nagle poczułem, jak ktoś chwycił moją dłoń. Krzyczeli do mnie, żebym zachował spokój. Kilku mężczyzn w mundurach chwyciło łopaty i kilofy. Wkrótce wyciągnęli mnie na powierzchnie. Gdzieś mnie przeniesiono zanim straciłem przytomność.

Dzień 3

Leżałem na podłodze, w kwaterach karawan kupieckich. Obok mnie kilkunastu ludzi obwiązanych zakrwawionymi szmatami. Coraz wyraźniej rejestrowałem jęki i krzyki leżących obok mnie. Wszyscy byli brudni i obdarci. Wokół nas krążyło kilka osób o znajomych twarzach, oraz medyk w dziwnym, szarym mundurze, z rękoma aż po łokcie ubabranymi krwią. Sąsiad z koca obok wygiął się nagle, po czym opadł konwulsyjnie szarpiąc brudne posłanie. Skonał tak szybko, że medyk rzucił na niego tylko potwornie zmęczone spojrzenie, i powiedział cos do stojącego obok kobiety. Teraz dopiero poznałem w martwym Newmana, który biegał niedawno zbierając ludzi na plac. Nie miał prawej stopy a jego twarz była mocno poparzona. Kobieta z trudem ciągnęło po podłodze jego zwłoki. Na brudnym, zakrwawionym kocu ułożono jakiegoś żołdaka, poszatkowanego kulami. Nie byłem w stanie na to patrzeć. Spałem aż do wieczora, i kiedy tylko poczułem że dam radę ustać na nogach, postanowiłem zorientować się w sytuacji. Z trudem przegryzłem podany mi posiłek, ale z każdym kęsem popijanym słodka, orzeźwiająca woda, czułem się coraz lepiej. Przypomniałem sobie powoli wydarzenia poprzedzające wypadek. Zacząłem szukać siostry.. Leżała piętro niżej. Była osłabiona i nie odzyskiwała przytomności. Trzeci etap choroby. Jakaś staruszka, w której z ledwością poznałem Emmę Johntown.. Wiedziałem że póki co nie mogę pomóc siostrze,więc postanowiłem nie przeszkadzać starszej kobiecie pracującej wyraźnie ponad swoje siły. Obolały, wyszedłem na zewnątrz. Chłodne powietrze działało otrzeźwiająco. Namacałem na głowie stwardniały od krwi bandaż. Miałem niewielka ranę głowy, która bolała jak jasna cholera. Uderzył mnie swąd spalenizny. W półmroku nadchodzącego wieczora ujrzałem łunę pożarów. Ludzie biegali, a właściwie starali się biegać, widocznie skrajnie przemęczeni. Kręciło się sporo obcych, jakiś uzbrojonych żołnierzy w szarych mundurach. Przechodził właśnie ktoś z naszych, w którym rozpoznałem zarządcę południowych pól – Patricka O’Neila. Od niego dowiedziałem się o hekatombie, jaka na nas spadła, o bitwie z mutkami i odsieczy Teksasu. To co słyszałem przygnębiało mnie i wkrótce poczułem się okropnie zmęczony. Dowlokłem się do kwater karawan i padłem na pierwsze wolne posłanie, okrywając się sztywnym od krwi i kurzu kocem.

Dzien. 4

Stałem przy wejściu do budynku, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. Dopiero światło dnia ukazało ogrom zniszczeń. Osada była kompletnie zdewastowana. Budynki na wpół zawalone, pocięte kulami i odłamkami. Sklep Nataszy praktycznie zniknął podobnie jak Strażnica i północna brama. Ratusz stracił całe górne piętro. Przy pozostałościach magazynu ogień szalał w najlepsze. Przemęczeni, pokryci sadza ludzie ciągnęli za osoba wiadra z piaskiem, którym próbowano stłumić płomienie. Zauważyłem Aghatona, jak ledwo trzymając się na nogach, wydaje polecenia, próbując opanować wszechobecny chaos. Grupka żołnierzy odblokowywała wejście jednej z kamienic. Tramp siedział na dachu, lustrując okolicę przez karabinową lunetę. Smith oraz Billow nieśli na wyrwanych drzwiach czyjeś zmasakrowane zwłoki. Wygląda na to że ta obca jeszcze niedawno grupka najemników, zmuszona do współpracy z Trójcą, stanowi tutaj jedyną namiastkę władzy. Czułem się już nieco lepiej. Aghaton zauważył mnie, i wskazał na zadymiony magazyn, z którego trzeba było wynosić resztki ocalałych zasobowa. Nie miałem ochoty włazić w dym, ale uznałem że lepiej mu się nie narażać. W gryzących oparach widoczność była znikoma. Udało mi się namaca worek z suszona kukurydza, i z wielkim trudem wyciągnąłem go na zewnątrz. Zaraz trzeba było lecieć po następny, zanim płomienie nie zajmą tej części budynku. Cały dzień pracowałem wraz z innymi ocalałymi.. Kto mógł utrzymać się na nogach, próbował pomagać. W rzadkich chwilach odpoczynku próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej, zanim podejmę decyzję czy na wszelki wypadek nie zabrać trochę zapasów i nie zwiać. Dowiedziałem się, że praktycznie nie ma już starej władzy: Cormicka zasypało w ratuszu, Jones nie żyje, a Marta Lee wciąż jest w szoku, choć podobno już zaczyna coś działać. Tych szarych żołnierzy przywiało aż z Teksasu. Chwilowo dowodzi Aghaton oraz jego ekipa, a ludzie lgną do nich jak muchy do padliny. Kto ma jeszcze trochę siły, jest zaprzęgany do pracy. Trudno nawet odróżnić naszych od przyjezdnych, bo wszyscy wyglądamy jednakowo żałośnie, brudni i wyczerpani. Gdzieniegdzie na ziemi leża sprawcy tego piekła: przykryci starymi kocami. Dowódca kowbojów wystawił przy nich straże i nikomu nie wolno było ich ruszać. Próbowałem jeszcze dostać się do budynku, w którym mieszkałem, ale nie byłem w stanie przedrzeć się przez zwałowisko. Nad ranem część jednej z kamienic sąsiadujących z moim domem, zawaliła się, zabijając dwóch ludzi, którzy próbowali dostać się do swoich starych mieszkań. Wieczór był czasem odpoczynku. Z przerażeniem obserwowałem rosnąca stertę trupów spiętrzona w pozostałościach domu należącego niegdyś do trapera Carla. Gdzieś w ruinach Springfield wciąż trwała walka a z okien naszego prowizorycznego szpitala widać czasem smugi pocisków, race i dalekie eksplozje. Zdziesiątkowani odmieńcy skryli się wśród ruin, wciąż stanowiąc dla nas realne i śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie mamy pewności, czy nie zaatakują ponownie. Dzisiaj pewnie też, do późnych godzin nocnych będą trwały prace nad łataniem uszkodzonego muru otaczającego osadę. Na moje pytanie o pomoc od Łowców Niewolników wszyscy wzruszali ramionami. Tak oto wyglądała obiecana z ich strony ochrona. Podobno walczył z nami jakiś tam oddziałek wysłany od nich, ale nikt z niego nie przeżył. Nikt ich nie żałował.

Dzien. 5

Kowboje zbierają się do domu. Ich dowódca w końcu podliczyli straty wśród swoich, i generalnie panuje nastroją przygnębienia. Nad ranem wrócili zwiadowcy. Grupa Borgo, odepchnięta od Nixon Town, została mocno przetrzebiona, i raczej nie powinni na razie sprawiać problemu. To na tyle dobrych wieści. Kowboje podobno przeoczyli wcześniej dość dużą grupkę mutków, która odłączyła się od głównej fali wycofujących się odmieńców. Mutki, korzystając z tego że cała uwaga pościgu skupiła się na głównej grupie, przedarła się i podobno oblegają teraz bazy Vincenta Ectrori i jego łowców niewolników. Drugi z oddziałów z Teksasu próbował coś wskórać, ale też dostał nieźle po dupie, i wycofuje się. Wieczorem mają dotrzeć w okolice naszej osady. Straty całej ekspedycji są tak wielkie, ze istnieje realna obawa o ty, czy oddziały dadzą rade wrócić do Teksasu. Łowcy Niewolników trzymają się jakoś, ale mamy świadomość, że w razie ataku nasza osada nie ma, co liczyć na ich pomoc. Udało się w końcu ugasić magazyn, a właściwie to, co z niego zostało. Pierwsze ciężarówki drugiego oddziału dotarły już, i kowboje pakują na nie ciała zabitych mutków. Zwykłym żołnierzom nie podoba się to, bo w ten sposób zmuszeni są zostawić tutaj swoich martwych towarzyszy. Nam też ta sytuacja nie przypadła do gustu, bo i tak mamy pełne ręce roboty z chowaniem swoich zmarłych. W samo południe rozlega się kilka strzałów i słychać krzyki. Biegnę w tamtą stronę, i widzę jak grupka żołnierzy otacza mutanta. Był to jeden z tych bydlaków, wielkich i silnych. Teksańcy nazywają ich „Młotami”, od broni, jakiej używają. Stałem tam przerażony i jednocześnie pełen podziwu dla ludzi, którzy walczyli wcześniej z takimi potworami a mimo wszystko żyją. Odmieńca już wcześniej rozbrojono i zdarto z niego pancerne płyty. Wszyscy myśleli że był martwy. W pierwszym odruchu ktoś strzelił do niego kilka razy, i choć widać było że mutant dostał, najwyraźniej niewiele sobie z tego robił. Wyglądał na ogłupiałego i oszołomionego. Nie był agresywny, a nawet wyglądało na to że boi się otaczających go ludzi. Słyszałem jak Tramp mówił, że widział jak tego bydlaka poraził prąd. Nie wiem jak to możliwe, ale chyba to właśnie sprawiło, że teraz tak dziwnie się zachowuje. Kilku odważniejszych chwyciło żelazne łańcuchy i unieruchomiło nie stawiającego oporu odmieńca. Ktoś szykował się, żeby rozwalić mu łeb, ale wtrącił się Aghaton, który zaznaczył ze w tej osadzie tylko przedstawiciele tymczasowej władzy mogą wydać wyrok na złapanych w niewolę przeciwników. Kowboje kłócili się zawzięcie, ale wobec uporu naszych odstąpili. Podobno Martha Lee doszła do siebie, i przy pomocy Billowa i Smitha, oraz kilku innych ludzi, zajęła się liczeniem naszych strat, zarówno w ludziach jak i w całym sprzęcie i budynkach. Nie wiem czy jestem gotów dowiedzieć się ilu mieszkańców ocalało z tej rzezi. Tramp był na polowaniu i przywlókł ze sobą ścierwo jakiegoś jelenia. Bydle było pokryte krostami, ale podobno jeszcze jadalne. Zapach pieczeni poprawili wszystkim humor. Mięso było suche, i trzeba było długo je żuć. Nie było smaczne i trochę cuchnęło, ale było miłą odmianą. Kukurydza to wszystko, co zostało z naszych zapasów. Przyszedł wieczór i kowboje zbierali się już do odjazdu. Jednemu z naszych wydawało się, że żołnierze maja przy sobie podejrzanie dużo tobołów. Chciał to sprawdzić i doszło do niezłej sprzeczki, w trakcie której jeden z worków został rozerwany. Pieprzeni Teksańce zabierali nasze rzeczy. Ktoś poznali cześć swojego dobytku. Narzędzia, zapasy, chowane na czarna godzinne gamble. Gnojki w trakcie przeszukiwania zrujnowanych budynków chowali co cenniejsze znaleziska, które teraz próbowali wywieźć. Zaraz się zakotłowało. W ruch poszły pięści i kolby karabinów. Wpadli Aghaton i dowódca z Teksasu, którzy musieli strzelać w powietrze, aby rozdzielnic walczących. Któryś z tych złodziei uderzyli mnie kolba w twarz i miałem mroczki przed oczami. Leżąc na ziemi zauważyłem jak jednemu z nich wypadł w zamieszaniu pistolet. Trzymałem go teraz za plecami, tak wściekły na tych sukinsynów, że chętnie bym kilku odstrzelili. Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Dwie grupy stały naprzeciwko siebie, mierżąc się wściekłymi spojrzeniami. Tamtych było więcej, i byli uzbrojeni, lecz widziałem w oczach stojących obok mnie ludzi determinacje i chęć odwetu na tych zdrajcach wzbogacających się na naszym nieszczęściu. Na jednym z dachów przycupnął Tramp, z karabinem gotowym do strzału. Dowódca, który przyszedł z Aghatonem, darł się właśnie na swoich ludzi, najwyraźniej nie wiedzach o całym procederze. Kazał im zwrócić zagrabione mienie i wszystko było by w porządku, gdyby nie wmieszał się szef drugiego oddziału. Frajer twierdził, że to, co zabierają, to tylko opłata za przybycie z odsieczą. Aghaton zaczął się wykłócać i wrzawa wybuchła na nowo. W końcu udało mu się odzyskać prawie połowę naszych rzeczy. Nie mogliśmy nic więcej zrobić, mając za przeciwników uzbrojonych po zebry żołdaków. Aż do momentu odjazdu atmosfera była napięta jak struna. Teksańcy kręcili się po osadzie w grupach, a wściekły Aghaton zorganizował kilka patroli, które patrzyły im na ręce. Powstrzymywała ich też świadomość, że Tramp wciąż obserwował ich przez karabinową lunetę. Przyszedł w końcu czas odjazdu i konwój ruszył, żegnany nieprzychylnymi okrzykami. Na ostatniej ciężarówce siedział Maverick. W ratuszu spadające fragmenty stropu zmiażdżyły mu nogę, i musiał wracać w rodzinne strony. W jednej chwili cała osada opustoszała, pozbawiona tej szarańczy czyhającej na chwile naszej nieuwagi.

Dzień 6

W nocy chmara dzikich psów przedarła się przez źle zabarykadowaną bramę i zaczęła obgryzać trupy. Tramp odstrzelił jednego i reszta rzuciła się do ucieczki. Kilka najbardziej zdeterminowanych sztuk porwało za sobą jakiś pozbawiony prawie wszystkich kończyn korpus. Dopadliśmy je, ociężale już i obżarte ludzkim mięsem. Rozrzuciliśmy ścierwa psów po okolicy, by choć na trochei uwolnić się od intruzów zajętych ucztowaniem na swoich pobratymcach. Jutro trzeba będzie pogrzebać ciała. Póki co, wystawiliśmy straże. Praktycznie nie mamy broni ani amunicji, a co ważniejsze, nie mamy ludzi, którzy potrafią walczyć. Całą straż osady diabli wzięli w momencie ataku, gdy pociski trafiły w północną bramę i Strażnicę. Kogo nie rozszarpały odłamki, dobijały potem mutki. Ocalali Smith, Johnson, oraz Gomez, choć nie wiadomo czy ten wyżyje, potwornie zmasakrowany. Ja pomagałem przy polowaniach i wiem jak używać broni, ale poz mną potrafi to może z kilka osób poza ekipą Aghaton i Zotta. Ten drugi podobno odzyskał przytomność, ale nigdy już nie stanie na nogi. W kwaterach karawan podobno pozostał medyk, który przybył razem z siłami pościgowymi. Trzeba przyznać ze gość odwalają naprawdę dobra robotne. Aghaton i reszta pracują bez wytchnienie i pomagają jak mogą, ale obawiam się, że w końcu dojdą do wniosku że mają już tego dość i odejdą. Takim to dobrze, bo sobie poradzą, a my jesteśmy uzależnieni od życia w dużej grupie. Nie winię ich. Sam chętnie bym stąd zwiał. Podczas posiłku ktoś podobno dowiedział się jak prezentuje się nasze obecne położenie. A więc: znikoma siła obronna - kilka sztuk broni, mało amunicji oraz dziurawe jak sito ogrodzenie. Straty są duże, i nie ma praktycznie żadnych osób, które nie są ranne lub skrajnie zmęczone.

Większość budynków jest uszkodzona i cześć trzeba będzie wyburzyć lub solidnie połatać. Zauważyłem, że większość z nas siedzi lub leży przy ogniskach. Osada jakby zamarła. Każdy z nas jest potwornie wycieńczony. Pod wieczór przybiegł Smith, krzycząc że od strony południowej zbliża się ciężarówka pełna ludzi. Próbowano dobudzić Aghatona ale spał jak zabity. Wracała Sylwia Flower wraz z pozostałymi uciekinierami. Sama prowadziła ciężarówkę. Ciekawe ile z tych kobiet i dzieciaków dowie się teraz, że ich bliskich nie ma już wśród żywych.

Magazyn i Sierociniec zostały zniszczone. Bez słowa zabraliśmy rzeczy, udostępniając najlepiej zachowaną kamienicę. Widziałem twarze tych osób. Ten widok musiał być dla nich szokiem. Bez słowa udali się do wskazanych kwater, Musieli widzieć stertę zwłok. Dosiadł się do nas Gogh Junior. Wychudł i zmarniał, widocznie wstrząśnięty. Łapczywie pochłonął kukurydziany placek po czym zapytał się o Trampa. Uspokojony opowiedział o sytuacji w bazach Łowców Niewolników. Mutki zajęły jedną z baz, a o drugą trwa zażarta walka, której odgłosy wciąż do nas docierały. Sylvia dowiedziała się o ataku i postanowiła zaryzykować i wrócić. Chyba lepiej jednak żeby zostali tam, gdzie wciąż mają większe szanse na przeżycie niż tutaj.

Dzień 7

Dziś wielki pogrzeb. Prace zaczęły się późno w nocy poprzedniego dnia. Pracowałem ciężko, starając się wykopać doły na tyle głębokie, aby okoliczna zwierzyna nie była w stanie dobrać się do zmarłych. Przez maskę z grubej tkaniny trudno było oddychać, ale wcale tego nie żałowałem. Smród był okropny. Pot zalewał mi oczy, kiedy starałem się dostrzec gdzie ulokowała się nasza obstawa. Niestety osadę musieliśmy pozostawić bezbronną. Aghaton nie zezwolił na używanie ciężarówek, i musieliśmy używać ręcznych wózków do transportu trupów. Jeśli kogoś udało się rozpoznać, szykowaliśmy mu małą tabliczkę. Późnym popołudniem było już po wszystkim.

Udało się dostać do niewielkiego schronu przed ratuszem. Jednocześnie plotki rozsiewane przez Billowa, oraz decyzja o pozostaniu w osadzie, na pewno nie dodała przyjaciół uwięzionemu tam Cormickowi oraz jego przydupasowi Homestedowi. Podobno jest z nimi również ta przedstawicielka Ectrori, ale w tym wypadku nie będzie pyskować, gdy dowie się że jej szef zajęty jest właśnie ratowaniem swojego własnego zadka. Jutro, z samego rana podobno ma odbyć się spotkanie na głównym placu, na którym zasypano już leje powstałe po eksplozjach pocisków moździerzowych. Nie wiem jak inni, ale ja dam Aghatonowi wolną rękę, zwłaszcza że Martha Lee wyraźnie go popiera. Jeśli on i jego ludzie mają jakieś pomysły na poprawę naszej sytuacji, mogą na mnie liczyć. Ciekawe ilu z ocalałych myśli podobnie do mnie?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz