25.11.2010

Dzień

Każdy cholerny dzień rozpoczynał się podobnie. Promienie porannego słońca wsączały się do ciemnego pomieszczenia przez popękany sufit. Stary człowiek otwierał oczy. Po raz kolejny przyszedł czas na próbę. Już czas ponownie postarać się wyrwać śmierci kolejny dzień. Kolejna kreska na ścianie. Mężczyzna za każdym razem przecierał zaropiałe oczy patrząc w zdumieniu na pozbawiony tynku ceglany mur, na którym widniała pokaźna kolekcja pionowych linii kreślonych zwęglonym drewnem. Już tyle czasu udało mu się przetrwać. Już tyle czasu znosił te piekielnie ciężkie warunki. Tyle razy zastanawiał się czy warto. Tyle razy myślał o zakończeniu tej namiastki życia, lecz za każdym razem coś go powstrzymywało. Tchórzostwo, słaba, lecz nieugięta wola walki o egzystencję czy może zwykły upór…nawet on tego nie wiedział. Prawą ręką namacał leżącą obok starego materaca manierkę. Płyn z trudnością przechodził przez wyschnięte gardło. Lewa ręka wciąż ściskała nabijaną pordzewiałymi gwoździami, drewnianą pałkę. Było to wątła ochrona. Wręcz iluzoryczna. Lecz twarda powierzchnia dawnej nogi od kuchennego stołu pozwalała mu zasnąć. Ukojone zapachem rdzy i starego drewna zmysły ulegały powoli z dawna oczekiwanemu otępieniu. Nadchodził zbawczy, regeneracyjny sen. Zachowując jeszcze resztki świadomości, starszy mężczyzna zawsze życzył sobie, żeby ten właśnie sen trwał już wiecznie. Jednak nie mógł trwać długo. Promienie słońca zawsze przypominały, że czas wypoczynku się skończył. Teraz trzeba podjąć walkę.

Stary człowiek odłożył broń. Podszedł do maleńkiego paleniska, gdzie w starej puszce po konserwie wciąż zostało kilka ochłapów ohydnego, szczurzego mięsa. Ze płóciennego plecaka, który niedawno służył mu za poduszkę, wyszperał foliową torebkę. Wyciągnął z niej kawałek suchara. Dokładnie pokruszony trafił wprost do resztek z wczorajszej kolacji. Mężczyzna brudnymi palcami nabierał mięsno-pszenną papkę. Z trudem powstrzymał się żeby nie zjeść wszystkiego do końca. Wstał i przeciągnął się rozprostowując stawy. Po kilku próbach, z niemałym trudem udało mu się usunąć przeszkodę w postaci starej lodówki, barykadującą wyjście ze zrujnowanego budynku. Sprawdził mocowanie liny, i ostrożnie, opierając się na resztkach zawalonych schodów, zszedł na dół. Czujnie rozejrzał się wokół. Czysto. Pewniejszym krokiem podszedł do zdezelowanej półciężarówki. Kabina kierowcy całkiem spłonęła, lecz część dostawcza, oprócz kilku wgnieceń i potężnej plamy sadzy, pozostała praktycznie nienaruszona. Ledwie staruszek ściągnął blokujący drzwi zatrzask, te odskoczyły gwałtownie. Ze środka wystrzelił pokaźny, rudy pies. Z wywieszonym językiem, merdając ogonem z zawrotną szybkością kundel skakał radośnie wokół swego pana. Mimo wystających żeber, nieomylnego znaku wielodniowego głodu, zwierzę wciąż wyglądało na groźne. Pod pokrytą licznymi bliznami skórą grały sprężyste mięśnie. Mocna szczęka budziła grozę, której zakłócić nie mógł nawet wywieszony z radości jęzor. Mężczyzna położył na ziemi puszkę z resztkami porannego posiłku. Zwierze natychmiast rzuciło się do jedzenia. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem widząc psisko pałaszujące ze smakiem marne resztki. Poruszone podmuchem wiatru zardzewiałe drzwiczki od automatu z napojami skrzypnęły cicho. Uśmiech zgasł tak szybko jak się pojawił. Pies czujnie podniósł łeb. Starzec skulił się wodząc w powietrzu kijem z przyczepionym na końcu ostrym nożem. Improwizowana włócznia niczym wąż śledziła okolicę, skąd dobiegł ich dźwięk. Mężczyzna dobrze wiedział, że to tylko wiatr. Po prostu stare nawyki były silniejsze. Paranoiczne reakcje jak dotąd okazały się najlepszą receptą na długowieczność. Napięte mięśnie powoli się rozluźniały. Pies ponownie zanurzył pysk w starej, pokrytej sadzą puszce. Gdy w środku nie zostało już nic, co dało by się zjeść, trącił ją nosem i odszedł, węsząc za kolejnym posiłkiem. Starzec zabrał się za zacieranie śladów. Wyjęty zza paska pordzewiały rzeźnicki nóż o szerokim ostrzu miękko zagłębił się w błotnistą ziemię. Po kilku chwilach do wykopanego dołu wleciała puszka oraz zawinięte w foliowy worek ludzkie odchody. Mokra ziemia skutecznie ukryje wszelkie zapachy uniemożliwiając bestiom wykrycie go w nocy. Spojrzał na słońce. Było już dość późno, więc musiał wziąć się do roboty. Pies latał naokoło wciąż oblewając moczem co rusz to nowe miejsca. Nie było wątpliwości. Minionej nocy kilka sztuk węszyło w tej okolicy. Gdzieniegdzie na podłożu wciąż widać było ślady uzbrojonych w pazury łap. W miejscu gdzie paskudne cielska obtarły się o betonową ścianę, zostało kilka oblepionych śluzem łusek. Dziwnym trafem nigdy nie poszły za zapachem psa. Starzec gwizdnął cicho przywołując zwierze do siebie.

Brnąc w coraz bardziej błotnistej ziemi dostał się w końcu do wyciągniętej na brzeg łódki. Wykonana z włókna szklanego konstrukcja miała gdzieniegdzie łaty wykonane ze znalezionej w ruinach blachy. Dużo czasu zajęło mu przygotowanie jej do użytku. Jednak się opłaciło. Ta dawna szalupa ratunkowa statku wycieczkowego „Leeds Queen” była chyba najlepszą rzeczą, jaką udało mu się zdobyć od czasu katastrofy. Łódka zakołysała się niebezpiecznie pod ciężarem mężczyzny i zwierzęcia. Silne, żylaste ręce sprawnie chwyciły długą aluminiową rurę i wbił jeden z jej końców w dno. Z całej siły naparł na nią czując jak łódź niechętnie przedziera się przez bagnisko. Zawsze najtrudniej ruszyć. Potem wyrzucona na głębszą, mniej zamuloną wodę szalupa, sunie spokojnie po gładkiej, zielonkawej tafli. Dziś kierunek na północ. Mężczyzna w milczeniu przypatrywał się szkieletom dawnych wieżowców. Gdy wbijał rurę w dno, aby nadać łódce odpowiedniej prędkości, za każdym razem czuł, jak przez szlam przebija się do twardej asfaltowej powierzchni, po której kiedyś jeździły samochody. Pamiętał jak był mały, jak lubił ze swoim ojcem jeździć do pracy. Stali jak zawsze w gigantycznym korku, a on uśmiechał się przez otwarte okno do innych dzieci uwięzionych tak samo jak on w niekończącej się kolejce stalowych pojazdów. Teraz samochody te leżały kilka metrów pod nim, pokryte błotem, przerdzewiałe. Teraz swoje legowiska miały tam bestie. Na szczęście o tej porze dnia spały jeszcze twardo. Od czasu do czasu kawałek naruszonego wilgocią betonu odrywał się i z głośnym pluskiem spadał do wody. Jedna z załatanych dziur w łódce to pamiątka po fragmencie gzymsu z dawnego TradeCage Building. Pocisk minął psa o włos, przebijając się gładko przez sztywną konstrukcję. Stare czasy. Szalupa powoli dopływała do miejsca gdzie kilka dni temu zastawiał pułapki. Mężczyzna zręcznie wspiął się po wystających drutach zbrojeniowych na piętro. Złapało się coś. Niestety bestie były szybsze. Część pułapek była kompletnie zniszczona. Kilka kroków od nich leżały paskudnie poszarpane resztki szczura złapanego najpewniej w jedną z nich. Truchło było pokryte śluzem. Cuchnęło. Starzec z wściekłością kopnął pozostałość po nocnej uczcie. Szkoda mięsa, ale nasączone jadem resztki nie nadawały się do spożycia. Wrócił do zacumowanej łódki. Pies, wyczuwając paskudny nastrój swojego pana, położył się na starym kocu i spuściwszy po sobie uszy zamarł w bezruchu. Płynęli dalej. Starzec z kieszeni wyjął kawałek zawilgoconego papieru. Ołówkiem zaznaczył które budynki zostały już sprawdzone. Teraz przyszedł czas na zapadające się ruiny dawnej biblioteki medycznej. Dwa piętra sprawdził ostatnim razem. Humor zdecydowanie mu się poprawił, gdy w zastawionej przy budynku łapce dojrzał całkiem dorodną rybę. Prawdziwy rarytas. Uradowany ze zdwojoną energią wspinał się na kolejne piętro budynku. W półmroku dojrzał pozostawiony kilka dni temu sprzęt. Dwie pochodnie, pordzewiały topór strażacki, kilka metrów dobrej nylonowej linki oraz dwie stare sieci rybackie. Przedzierał się przez zagruzowane pomieszczenia. Czas rozpocząć łowy. Wprawne oko szybko dojrzało pokryte grubą warstwą zawilgoconego kurzu biurko. Mocne uderzenie siekiery rozłupało je na dwie części. Mężczyzna cierpliwie oddzielał drewniane elementy od pordzewiałej blachy. Nożem wydłubywał śruby. Cały pozyskany materiał wrzucał na dolne piętro przez zawalony sufit. Po kilku godzinach udało mu się zebrać całkiem pokaźną stertę drewna, które przerzucał teraz do wprawnie powiązanych ze sobą na podobieństwo gigantycznego worka sieci. Gdy dzisiejsza zdobycz była już zabezpieczona, przywiązał ją do łodzi. Starzec miał nadzieję że drewno jest na tyle suche, że utrzyma się na powierzchni wody podczas holowania. Jeśli nie, to istnieje całkiem duże prawdopodobieństwo że tonąc, wciągnie pod wodę łódkę. Chwila napięcia. Ładunek z głośnym pluskiem spadł z gzymsu. Linka napięła się niebezpiecznie. Stary człowiek tkwił nieruchomo z nożem w dłoni, gotów w każdej chwili odciąć niebezpieczny balast. Łódź zanurzała się niebezpiecznie. Jeszcze kilka centymetrów, i mętna woda wleje się do środka. Już pierwsze strużki wlewały się przez pęknięcia. Wtem dało się odczuć wyraźne poluzowanie linki. Drewno powoli unosiło się ku górze. Gdy tylko wypłynęło na powierzchnię, mężczyzna otarł rękawem spoconą twarz. Odetchnął z ulgą. Czas wracać. Słońce zajdzie za kilka godzin, lepiej być już wtedy z powrotem w kryjówce. Pies ciekawsko obwąchiwał wyciągniętą przed chwilą zdobycz. Ryba miotała się niemrawo w drucianej klatce. Mężczyzna z całych sił odepchnął od ruin obciążoną dodatkowym ładunkiem drewna szalupę. Mozolnie płynęli w stronę domu, niesieni lekkim prądem.

Starzec przesłonił oczy chcąc zorientować się jak wiele czasu zostało do zmierzchu. Wtem ujrzał coś co sprawiło że serce zaczęło bić szybciej. Coś na niebie. Widział już coś takiego. Spadochron. Ogromna czasza wypełniona powietrzem a pod spodem jakiś dziwny stożkowaty kształt. Obiekt leniwie opadał niesiony podmuchami wiatru. Dziwny ładunek zahaczył o ruiny jednego z wieżowców. Rozległ się potworny huk. Kawałki betonu i stali, wyrwane siłą uderzenia, z głośnym łoskotem spadały w dół kończąc swoją podróż w mętnej otchłani. Część czaszy spadochronu rozdarła się zahaczywszy o ostry kawał zardzewiałej blachy. Dziwny ładunek z łoskotem runął do wody kilkadziesiąt metrów dalej. Łódka szybko przybiła do dziwnego, dryfującego obiektu. Mężczyzna gorączkowo przełknął ślinę. Gdzieś już widział taki obiekt. Jak był mały, oglądał kiedyś programy w których opowiadali o czymś takim. Powoli zaczynał przypominać sobie dawno zapomniane fakty. Kosmos? Misja kosmiczna? Powrót? Kapsuła ratunkowa? Tak. Teraz pamiętał. To w takiej formie możliwy był awaryjny powrót astronautów na ziemię. Więc czy w środku tej puszki jest…

Nie zdążył do końca sformułować myśli, gdy górna pokrywa kapsuły z hukiem wystrzeliła w powietrze.

***

Rozbitek leżał na brudnym posłaniu. Rana na głowie goiła się powoli, lecz wciąż trawiła go gorączka. W malignie miotał się chcąc krzyczeć, lecz silne dłonie starca przytrzymywały go, zatykając usta. Ranny nasłuchiwał. Na dole coś się działo. Coś niedobrego. Słyszał odgłosy walki. Szczekanie. Piski i dzikie, nieludzkie odgłosy. Zasnął. Stary mężczyzna płakał.

***

Łzy wciąż ciekły mężczyźnie po policzku, gdy zasypywał resztki swojego starego przyjaciela. Tym razem bestie były na tyle silne, że udało im się przebić przez stare, samochodowe drzwi. Pies walczył dzielnie. Wokół pobojowiska było mnóstwo brunatnej krwi. Odgryziona głowa dawnego towarzysza wciąż w pysku trzymała wyszarpniętą gadzią łapę uzbrojoną w potężne pazury. Tylko tyle pozostało po zwierzęciu, które starzec kochał tak bardzo. Głowa. Pokiereszowana zębami i pazurami, ale w martwych oczach wciąż widać strach. I chęć walki. Łzy kapały na błotnistą ziemię. Mężczyzna z trudem przewrócił starą budkę telefoniczną. Z wielkim wysiłkiem dźwigał potężne kawałki gruzu, aby zabezpieczyć grób przyjaciela przed padlinożercami. Spojrzał w kierunku kryjówki. Przybysz z nieba wciąż siedział na starym krześle, w zamyśleniu wpatrując się w płomienie niewielkiego ogniska. Nad ranem, jak tylko gorączka opadła, ranny zerwał się z posłania. W szoku wyrzucał z siebie potok słów. Mówił wszystko: Skąd jest, jak się tu dostał, po co przybył. Był członkiem amerykańskiej bazy kosmicznej „Heaven 6” Wiedział że na ziemi doszło do katastrofy. Wywodził się z pokolenia urodzonego już w kosmosie. Zwyciężyła ciekawość. Chciał zobaczyć, co stało się z rodzimą planetą. Dusił się w ciasnych pomieszczeniach stacji. Uciekł. Jak tylko skończył opowiadać o tym wszystkim, osunął się na podłogę i spał aż do południa. Starzec z trudem wyprowadził go na zewnątrz i posadził przy ognisku. Próbował nakarmić, lecz mężczyzna zwrócił pokarm. Z wdzięcznością przyjął trochę wody. Siedział tak już kilka godzin, w milczeniu obserwując pogrążonego w rozdzierającym smutku astronautę.

***

- J…jak to się wszystko s…stało? – Przybysz miał dziwny akcent.

Starzec oderwał wzrok od horyzontu i przeniósł go na opatuloną zawilgotniałym kocem postać przy ognisku.

- Zaczęło się dawno temu. Byłem jeszcze małym chłopcem, gdy pogoda zaczęła płatać figle. Było albo za gorąco, albo za zimno. Susze i mrozy niszczyły zbiory, zakłócały pracę, niszczyły wszystko, co naszej cywilizacji udało się zbudować. Aż pewnego dnia stało się coś dziwnego. Śnieg, który skuł nasz kraj na prawie pięć lat, nagle stopniał. Jeden dzień był, na drugi już zniknął. Poziom wody podniósł się. Z oceanów nadciągały potężne fale które z łoskotem wdarły się w głąb lądu. Rządy na całym świecie nie mogły sobie z tym poradzić. Przez kilkanaście lat nieustanny łańcuch katastrof, powodzi, susz i trzęsień ziemi doprowadził do ogólnonarodowej katastrofy humanitarnej. Gdy woda zalała większość lądów, wybuchła zaraza. Nie było już efektownie działających służb medycznych. Natura czyściła się z niedobitków ludzkości. Niewielu przeżyło. Za to czasami słyszało się plotki, że na północy coś się dzieje. Coś złego. Potem, jakby dla ukoronowania tej apokalipsy, coś okropnego stało się ze zwierzętami. Popadały w dziwne otępienie. Jedne umierały, inne stawały się nadmiernie agresywne. Wiecznie głodne. Tego psiaka, którego pochowałem dzisiaj, znalazłem kilka lat temu. Było nas jeszcze siedmiu. Ja, moja siostra, dwóch żołnierzy Gwardii Narodowej oraz trzy siostry zakonne. Na ocalałych od wody kawałkach ziemi ludzie musieli bez przerwy zmagać się z rozszalałymi bestiami. Znaleźliśmy gniazdo dzikich psów. Padły wszystkie, lecz wraz z nimi trzech naszych ludzi, w tym moja siostra. Spod martwego psa wypełzł szczeniak. Wyglądał normalnie. Miałem już dość zabijania. Zabrałem go ze sobą. Wkrótce zginęła reszta moich towarzyszy. Głód i dzikie bestie okazały się silniejsze od nich. Od tego czasu tułam się w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Mój jedyny kompan, który teraz spoczywa tam martwy, zawsze spał osobno. Kochałem go, ale bałem się, że ta dziwna zwierzęca przypadłość odezwie się w nim, kiedy będę spał. Może gdybym trzymał go ze sobą, nie doszło by do tragedii.

- Czy nie ma żadnych osad? Nikt więcej nie przetrwał? Tylko ty? – Przybysz nie wyglądał dobrze. Bladł bez przerwy słuchając uważnie opowieści staruszka.

- Przetrwali. Jest kilka osad niedaleko stąd. Ogrodzili się. Wybili agresywne sztuki. Udało im się część z nich ujarzmić i hodować. Mają się całkiem nieźle. Tyle tylko, że nie potrzebują bezużytecznego starucha. Widzisz tę stertę drewna. To moja przepustka. Zbieram ją już od kilkudziesięciu miesięcy. Kiedy w końcu będzie wystarczająco duża, może w zamian za to pozwolą mi zostać i dożyć do końca wśród ludzi, nie martwiąc się każdym szmerem. Śpiąc spokojnie.

Drewno jest cenne. Może to wystarczy. A jak nie, to przynajmniej mam jakiś cel. Coś mnie zajmuje. Do czegoś dążę. To pomaga mi nie zwariować.

- A te bestie? Co to jest? – Mężczyzna wskazał na zakrwawione błoto.

- Kiedyś to chyba były aligatory. Dziwnie wyewoluowały. Strasznie się zmieniły. Pamiętam jak byłem mały, byłem z ojcem w zoo. Widziałem jak te potwory wylegiwały się na słońcu. Teraz już tego nie robią. Śpią pod wodą. W dzień nie wypłyną. Nigdy. Za to w nocy aż roi się od nich. Walczą i polują same na siebie. Pożerają wszystko co tylko da się pożreć. W nocy cały ten teren aż po horyzont to ich królestwo. Zbieraj się człowieku. Już niedługo się ściemni. Musimy posprzątać po sobie i zatrzeć ślady. Jak nas wyczują, to nie uratuje nas wysokość. Wejdą do nas, choćby po swoich trupach. Nienawidzą ludzi. Nie wiem dlaczego, ale nie potrafią odpuścić. Teraz jesteś w tym bagnie tak samo jak ja. Może we dwójkę uda nam się szybciej pozbierać odpowiednią ilość drewna. Pracujmy ciężko i bardzo możliwe, że niedługo będziemy uratowani. Chcę umrzeć spokojnie. W łóżku. Z zamkniętymi oczami. Nie chce skończyć tak jak moi dawni kompani. Jak moja siostra. Jak pies. Zgaś ognisko i zalej je wodą. Straciliśmy dziś zbyt dużo czasu. Trzeba zdobyć jedzenia i słodką wodę. Z czasem przyzwyczaisz się do tego wszystkiego. Albo umrzesz. Wstań. Jutro czeka nas dużo pracy.

***

Promienie porannego słońca wsączały się do ciemnego pomieszczenia przez popękany sufit. Stary człowiek otworzył zaropiałe oczy. Dziś spał spokojniej niż zwykle. Płakał. Wciąż nie mógł pogodzić się ze śmiercią przyjaciela. W drugim kącie, opatulony starymi kocami, spał przybysz. Wciąż był w szoku. Wciąż nie mógł dojść do siebie. Był zagubiony. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Teraz musi pokazać młodemu jak przetrwać w tym cholernym świecie. Wciąż ma jakiś cel w życiu. Wciąż może okazać się przydatny. Odsunął barykadującą wejście przeszkodę. Słońce wlało się do pomieszczenia. Zapach stęchłej wody i bagniska uderzył ze zdwojoną siłą. Mężczyzna chwycił kawałek zwęglonej deski i na ceglanej ścianie postawił kolejną pionową kreskę.

Kolejny, piękny dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz