29.10.2010

Łaska Niebios

Niewielki statek dryfował unoszony morskimi falami. Kapitan po raz kolejny spojrzał na zbliżające się od północy ciemne, burzowe chmury. Zadrżał z zimna. Odłożył lornetkę, chuchając w zgrabiałe dłonie. Naciągnął szalik na twarz, by choć trochę osłonić się przed przejmującym zimnem. Operator karabinu maszynowego na mostku spokojnie palił papierosa rozglądając się po horyzoncie. Reszta w pośpiechu krzątała się po pokładzie, pragnąc jak najszybciej wypełnić swoje obowiązki i wrócić do ciepłych koi. Nad wszystkimi niedogodnościami zimowego mrozu górowała jego niewątpliwa zaleta: żaden rozsądny pirat nie śmiał teraz wypuszczać się aż tak daleko na północ. W czasie tygodniowego rejsu minęli tylko jedną niewielką jednostkę. Skończyło się na oddaniu kilku salw karabinowych w stronę uciekających rabusiów. Nie było czasu na pościg. Najważniejsza jest misja. Kapitan wszedł do sterowni mrucząc pod nosem przekleństwo, gdy zauważył, że kawa, którą zaparzył przed kilkoma minutami, całkowicie zamarzła. Ogrzanymi nieco dłońmi włączył pokładowe radio.

- Tu Łódź Patrolowa „Europa”. Jak mnie odbieracie?

Cisza.

- Tu Europa, tu Europa, jak mnie słyszycie?

Po chwili z głośnika dobiegł go niewyraźny, przerywany trzaskiem i szumem, kobiecy głos.

- Zgłasza się „Biała Wieża”. Jak obserwacje? Nadchodzi?

- Witaj Mary! Znajdujemy się siedemdziesiąt kilometrów od ruin miasta Portland W dawnym stanie Maine. Od północy idą do nas burzowe chmury. Prędkość wiatru i wilgotność podam jak tylko naprawie te cholerne ustrojstwo. Ale czuć wyraźnie bardzo mroźne powietrze. Możliwe że to „Łaska Niebios”. Rano powinna być już u was. Przygotujcie się na badania. To jak, Mary. Co z tą obiecaną kolacją?

- Pomyślimy Tom. Póki co spróbuj dopłynąć cały i zdrowy. Uważaj na piratów. Większość pouciekała na południe, ale koło Long Island napadli na kilka łódek rybackich. Nieźle dostali, ale jednostka „Afryka” porządnie oberwała. Kapitan Martinez stracił nogę a dwie łodzie rybackie spłonęły. Piraci uciekli na północ.

. - Dorwiemy ich. No to do zobaczenia. Trzymaj się, śliczna.

* * *

Wiatr wyraźnie się zmienił. Przyspieszył. Gwałtowne podmuchy świeżego powietrza rozwiewały smród gnijących roślin i ryb, które nie były w stanie dostosować się do bardziej skażonej, oceanicznej wody. Kilkaset metrów od brzegu, gdzie mała rybacka wioska budziła się do życia, ponad morską toń wybijała się niewielka skalna wysepka. Ze środka wyspy wyrastała biała latarnia - najnowsza inwestycja odradzających się władz Nowego Jorku. Wioska wyrosła kilka lat temu na gruzach miasteczka Newport i była to najdalej na północ wysunięta osada ludzka, która akceptowała zwierzchnictwo Nowego Jorku. W promieniu wielu kilometrów tylko pustkowie i gruzy. Plus oczywiście standardowe menu kilku maszyn i niewielkich grup mutków, lub zezwierzęconych, zdziczałych ludzi, których można było spotkać w tamtych rejonach. Osadę tę założyli kilkanaście lat temu nie jak to zwykle bywa ocalali z wojny mieszkańcy, ale kilkunastu Nowojorczyków, którzy na pokładzie dwóch niewielkich kutrów rybackich postanowiło znaleźć dla siebie lepszy kąt, niż pogrążona w chaosie, zniszczona metropolia. Większość nadbrzeżnych miast wyglądała podobnie jak całe Zasrane Stany: zrujnowane wojną, wyludnione, nadgryzione zębem czasu i cholernie niebezpieczne, ze względu na skażenie, dzikich lokatorów i stan techniczny wszystkich ruin, które miały tendencje do zawalania się wprost na głowy nieostrożnych przybyszów. Na miejsce nowej osady wybrano jedne z nieużywanych jeszcze przed wojną doków. Wkrótce do przybyszów przyłączyła się grupka ludzi ocalałych z ataku na miasto. Mimo klęsk głodu, epidemii oraz ataków, jakie spadały na osadę, udało jej się przetrwać. Dziś liczy sobie około czterdziestu ludzi. Po kilku latach wzniesiono wokół osady mur. Posłużono się leżącym wszędzie budulcem - gruzem, wrakami samochodów, żelastwem i innym dziedziczonym po przodkach mieniem. Wszystko to spajano błotem mieszanym z kawałkami szmat i papieru. Szczyt muru najeżono leżącymi wszędzie wokoło kawałkami szkła. Tak doskonale przygotowana zapora pozwoliła mocno ograniczyć ataki ze strony dzikich zwierząt i bandytów. Z pożywieniem było początkowo bardzo kiepsko. Większość ryb nie potrafiła przeżyć w nowych warunkach. Przybrzeżne wody prawie całkowicie opustoszały. Aby zdobyć choć trochę pożywienia, kutry musiały odpływać daleko od brzegu, narażając się na kapryśną pogodę, piratów i inne niebezpieczeństwa, jakich pełno było w powojennej rzeczywistości. Jeden z kutrów nie powrócił nigdy, i nie wiadomo co się z nim stało. Ciało jednego z marynarzy przydryfowało do brzegu. Nie miał głowy, którą odcięto bardzo precyzyjnie i czysto. Na całym ciele miał ślady nakłuć i drobnych ranek.

Aby uzupełnić zawsze ubogie zapasy żywności część osadników wyprawiała się poza mury, polując na wszystko co tylko nadawało się do jedzenia. Również tutaj zdarzało się,że jakaś grupa nie wracała w ogóle. Sytuacja zmieniała się jednak na lepsze. Ryby, które również dostosowywały się do nowych warunków, spotykano coraz częściej bliżej brzegu. Z wodą nie było problemu. Jeden z ocalałych mieszkańców dawnego Newport skonstruował parownik w którym gotowano morską wodę, a rozciągnięta nad kotłem foliowa płachta skraplała parę wodną, która następnie spływała do stojącej obok beczki. Proces ten powtarzano kilkakrotnie. Było to żmudne i czasochłonne zajęcie, ale otrzymywano dzięki temu wodę nadającą się do picia. Podstawowych surowców, czyli wody i opału nie brakowało. Mała skryta wśród ruin osada, oddalona od Metropolii, ale wystarczająco bliska, aby chroniły ją patrolujące okoliczne wody okręty floty Nowego Jorku, bardzo rzadko padała ofiarą ataków morskich rabusiów. Kilka lat temu udało im się co prawda spalić pół wioski, porwać lub zabić kilku mieszkańców ale na szczęście kuter był w tym czasie na morzu, a patrolująca okolicę uzbrojona łódź przegoniła morskich bandytów. W związku z planami władz Nowego Jorku, co do rozszerzenia strefy wpływów oraz zapanowania nad bezprawiem rozpoczęto nawiązywać kontakty handlowe i polityczne z osadami znajdującymi się w okolicy. Chcąc zwiększyć bezpieczeństwo na morzu, koniecznie trzeba było zadbać o przywrócenie łączności i lepszą koordynacje nielicznych jednostek morskich. Jako że ataki piratów stały się coraz częstsze i coraz bardziej dokuczliwe, zdecydowano się na zakup kilku nadajników radiowych, które sprowadzono przez pośredników z Federacji Apallachów. Praktycznie nieuszkodzona latarnia w mieście Newport nadawała się znakomicie na jedną ze stacji. Wzmocniono całą konstrukcję, uzbrojono ją w wymontowane z wraku okrętu sprzężone dwulufowe działko kalibru 12,7mm. Dodatkowo w samej osadzie pozostawiono kilku wyszkolonych żołnierzy oraz dostarczono mieszkańcom więcej broni palnej. Osada znana jest teraz pod nazwą Whitetower. Dzięki przywróceniu łączności w okolicach miasta, udało się osiągnąć znaczne sukcesy w walce z piratami. W ciągu zaledwie dwóch lat zatopiono cztery małe jednostki i odparto dwa wielkie ataki na okoliczne wioski rybackie. Wzięci do niewoli piraci zostali przesłuchani. Dzięki zdobytym w ten sposób informacjom, oddziałom zbrojnym federacji udało się wytropić i zniszczyć najbardziej na północ wysuniętą bazę morskich rozbójników.

Teraz przyszedł czas, aby wieżę radiową w osadzie Whitetower obciążyć dodatkowym zadaniem.

# Zdjęcie latarni radiowo – sygnalizacyjnej w osadzie Whitetower, zrobione przez patrol armii Nowego Jorku

* * *

Mary zbiegła po schodach do pomieszczeń, które przydzielono naukowcom. Nie dalej jak przed miesiącem dopłynęło tutaj dwóch specjalistów z Nowego Jorku. Stare małżeństwo było tak do siebie podobne, że z trudem można było odróżnić które to Daniel – meteorolog i badacz morski, a która to Hilary – chemiczka. Oboje byli podobnego wzrostu, a ich siwe, sięgające ramion włosy oraz podobny układ zmarszczek sprawiał że wyglądają jak klony. Dopiero wnikliwsza obserwacja pozwalała odróżnić Daniela – nieco bardziej krępego, brązowookiego, od zielonookiej Hilary, o delikatniejszej twarzy. Para zaczęła być już tak bardzo poirytowana ciągłymi pomyłkami, że na kieszeni na piersi każde z nich namalowało sobie pierwszą literę imienia. Tak więc od tej pory nie było Państwa Hilary i Daniela Brookes. Byli pan D i pani H.

Zapukała do drzwi. Gdy usłyszała zaproszenie wpadła jak strzała do pokoju, gdzie para miała swoje laboratorium.

- Nadciąga. Zaczęły się już pierwsze opady. Wiatr wieje coraz silniej. Za godzinę powinno być po wszystkim.

- Dobrze. Wyciągnę sprzęt do analizy, a ty Danielu przygotuj się. Czekałeś na to cały rok.

Mężczyzna nie odezwał się. Puścił oko do żony i pobiegł krętymi schodami do pomieszczenia na parterze, gdzie para miała sypialnie.

- Ty tymczasem, droga Mary, przypilnuj żeby operatorzy na górze zabezpieczyli okna oraz cały bezcenny sprzęt. Musimy też ściągnąć antenę. Przez kilka godzin nie będzie łączności.

* * *

Burza nadeszła poprzedzona kilkunastoma minutami martwej, nienaturalnej ciszy, w której nawet morze mocno przycichło, a nieliczne, pozostałe przy życiu ptaki nie obwieszczały swojego lotu zwyczajowym skrzeczeniem. Zrobiło się ciemno jak w nocy. W ląd uderzyła potworna fala powietrza. Latarnia, mimo iż wzmocniona przez najlepszych inżynierów z Posterunku i Nowego Jorku, cała się trzęsła. Przerażona Mary kuliła się po stołem pragnąc mocniej wtulić głowę w ramiona. Po kilkunastu minutach było już po wszystkim. Temperatura znacznie spadła. Hilary uważnie przyglądała się wynikom analiz jakie przeprowadzała na pobranych próbkach. Daniel cały czas pochylał się nad mapami meteorologicznymi i zapamiętale notował coś w zeszycie. Twarz Hilary rozjaśnił uśmiech.

- Mam wyniki. Czyste. To Łaska Niebios. Pójdę dać znać Mary, niech natychmiast przekaże to dalej.

* * *

A ty co? Widzę przecież że nie jesteś stąd. Po czym poznałem? Może po tym że masz bardziej śniadą i zdrową skórę, a może po tym kowbojskim kapeluszu i płaszczu z wyprawionej, krowiej skóry, którym tak usilnie próbujesz się ochronić przed przenikliwym mrozem. No i są inne znaki na niebie, na przykład takie, że gapisz się na to wszystko z otwartą buzią i nie wiesz co się tutaj dzieje, albo takie, że Twoja luksusowa limuzyna z platynowymi felgami podjechała tutaj od strony południowej wraz z karawaną z Teksasu. He he. Stary Bill wie wszystko, i uważnie obserwuje, bo obserwacje to wiedza, a ta może być niezwykle cenna tych czasach. A więc przybyłeś tutaj na handel? Jeżeli chcesz wiedzieć co się dzieje to chętnie Ci opowiem, ale jak już wspomniałem wiedza jest cenna. Zacznijmy może od czegoś co pozwoli mi się rozgrzać. Mam nadzieję że stać Cię na kilka butelek przedwojennej Whisky.

Tak więc chcesz wiedzieć co się tutaj dzieje? Odpowiedź jest prosta. Łaska Niebios. Nie wiesz co to jest. O matko! Jaki ten Teksas jest zacofany. Polej jeszcze i usiądź wygodnie. Postaram się wszystko wyjaśnić i niedługo, jeśli informacje okażą się prawdziwe, sam doświadczysz tego cudu natury.

* * *

Temperatura wyraźnie spadła. Wiatr ucichł chwilowo. Wszędzie panowała nieznośna cisza. Ciemnogranatowe chmury nadciągały z północnego zachodu. Zbliżały się w milczeniu niczym ogromny pocisk. Wszyscy ludzie obserwowali to w nabożnym milczeniu, choć na wszystkich twarzach zagościły szerokie uśmiechy. Informacja okazała się prawdziwa. Część wioskowych mężczyzn kończyła właśnie mocować na ziemi wielkie foliowe płachty. Ich brzegi musiały mocno przylegać, bo prędkość wiatru potrafi przewracać budynki.

Nagle wszystko się zmieniło. W ludzi uderzył powiew świeżego powietrz. Jak na komendę wszyscy runęli do budynków i barykadowali drzwi. Okna były osłonięte kawałkami desek. Ulice opustoszały. W ciągu kilku sekund zrobiło się zupełnie ciemno, jakby nad miasto nadleciała prawdziwa plaga szarańczy. Potężny podmuch zatrząsł prowizorycznymi budynkami. Przez każdą szczelinę przesączało się lodowate zimno. Spadł śnieg. Płatki spadały na ziemię z szybkością karabinowych kul. W ciągu kilkunastu minut ziemia pokryła się grubą, sięgającą do kolan warstwą śniegu. Po chwili wszystko ucichło. Pozostał tylko przejmujący ziąb. Ludzi ogarnęło szaleństwo. Rzucili się z naczyniami do których zbierali leżący na ziemi śnieg. Wiadra, miski, słoiki, beczki, kubki. Każdy zbierał ile mógł. Na centralny plac wjechała koparka. Jej przednia łyżka oklejona była folią. Maszyna cierpliwie zbierała kilkucentymetrową warstwę śniegu. Pozostało niewiele czasu. Robiło się cieplej. Wciąż panował chłód, ale warstwa śniegu robiła się z każdą minutą coraz bardziej cienka. Żarłoczna ziemia pożerała wodę, której nie uświadczyła od długich miesięcy. Przy pozostałych zaspach zbierali się jeszcze ludzie. Jak zwykle wybuchły kłótnie. Ktoś wszczął bójkę, ktoś wystrzelił z rewolweru, ale reszta szybko go dopadła i rozbroiła. Łaska Niebios ponownie zawitała nad te tereny.

* * *

Tak więc młody człowieku właśnie jako jeden z nielicznych Teksańczyków doświadczyłeś Łaski Niebios. To prawdziwe błogosławieństwo. Co? Jasne że częściej pada tu śnieg, A im dalej na północny zachód tym więcej pada. Ale nie taki jak trzeba. Ten śnieg jest jedyny w swoim rodzaju. Rok temu zawitał tutaj pewien naukowiec. Nazywał się Daniel Brookes i był cholernie podobny do swojej żony. Piliśmy miejscową gorzałę i czekaliśmy aż nadejdzie Łaska Niebios. Zupełnie jak teraz. Po alkoholu język się rozwiązuje. Facet wygadał wszystko co wiedział na ten temat, a trzeba przyznać że wiedział cholernie dużo. Chcesz wiedzieć…a niech to, czemu nie…zapłać ładnie za skrzyneczkę samogonu, a chętnie podzielę się z Tobą moją wiedzą. Ten zegarek też wygląda ładnie. Dziękuję . A teraz słuchaj. Średnio kilka razy w roku, zwłaszcza w porze zimowej, nad te tereny nadciągają burze śnieżne. Większość z nich jest prawdziwym utrapieniem. Wiatr niszczy zabudowę, ludzie, zwierzęta i rośliny marzną i umierają, skażony śnieg truje ziemię, która i tak jest mocno zanieczyszczona. Większość tego śniegu nadciąga do nas z innych terenów o dużym zanieczyszczeniu. Jednak już kilka lat temu zaobserwowaliśmy burzę, która różniła się od innych. Była mniej gwałtowna, krótka, i bardzo intensywna jeśli chodzi o opady. Śnieg który spadał, różnił się od tego co zwykle. Był śnieżnobiały, nie pachniał brzydko a co najważniejsze , był czysty. Jeden ze speców zbadał kiedyś jego skład i podobno z wrażenia aż upadł na ziemię, bo tak czystej wody nie widział już dawno. Ten gość, z którym rozmawiałem wytłumaczył mi, że ten opad nadciąga co roku znad bieguna północnego. Porusza się z taką szybkością, że żaden cholerny syf nie może się tam dostać. Impet traci dopiero gdy dotrze nad ląd. To dla nas prawdziwy dar od Boga. I co? I ty się pytasz co? Cholerni Teksańczycy. Pomieszkałbyś tu trochę i szybko byś połapał jak cenna jest czysta woda. Każdy dzień na tych przeklętych terenach, to bezpardonowa walka o każdą kroplę wody. Co roku płacimy grube gamble za dostawy z południa. Zrzuca się cała wioska, a po kilku tygodniach dociera do nas cysterna wody. Myślisz ile takich cystern można kupić polując tutaj lub próbując coś uprawiać na tym cholernym gruncie. Tak więc czekamy co roku już tak od kilku lat. Wiadra, miski i inne naczynia, zagracają nam połowę naszych zbitych z dech i blachy schronień. Jak tylko nadciąga Łaska Niebios, wszyscy zamierają czekając na zbawczy opad. Ile zagarniesz, to Twoje. Pod każda przeklętą budą zakopane jest kilka beczek, do których ludzie wlewają swój płynny skarb. Tu za beczkę wody, możesz przez miesiąc żyć jak król. Woda to życie. A Życie to to, o co walczymy z każdym dniem. Owszem, zdarzają się pomyłki. Dwa lata temu wydawało nam się że nadciągnęła Łaska Niebios. Wiesz, czasami naprawdę trudno odróżnić.

Prawdziwa Łaska przybyła pół miesiąca później. Nie było praktycznie komu jej zbierać. Większość mieszkańców chorowała. Małe dzieci padały od razu. Połowa naszych świń nie przetrwała. Zmarło dwunastu mieszkańców. Niektórzy zniedołężniali. Pastor Thomas oślepł. Podobno powoli odzyskuje wzrok. Problem rozwiązano przed miesiącem dzięki Prezydentowi Nowego Jorku. Co się tak krzywisz. Wiem że w Teksasie macie go za czubka, ale tutaj, to prawdziwy dobrodziej. Z przyjemnością płacimy podatek jaki na nas nałożył.

W zamian wiemy dokładnie, kiedy i gdzie uderzy prawdziwa Łaska Niebios. Unikniemy pomyłek i możemy zawczasu przygotować się, aby jak najmniej śniegu się zmarnowało i abyśmy mieli z tego jak najmniej szkód. Chowamy zwierzęta, przykrywamy rośliny, wzmacniamy budynki. Gdy nadejdzie wiatr jesteśmy przygotowani. No a poza tym mamy kolejny profit. Radiowy kontakt z najbliższym fortem armii Nowego Jorku. Ostatnio gang BloodBull chciał przywłaszczyć sobie nasze kobiety i część zbiorów. Zanim się zebrali do ataku, zostali rozgromieni. I co. Dalej uważasz, że prezydent Collins to oszołom?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz