Mały Johny cisnął w kąt gumową zabawkę. Przeklinał w duchu swój pech i przeklęty świat, na którym przyszło mu żyć. Gdy wczoraj, zupełnie przypadkiem, natrafił na ukryty pod przewróconym regałem właz, odżyła w nim ledwie tląca się do tej pory wola walki i chęć przeżycia. Myślami powrócił do wczorajszych bezowocnych poszukiwań. Prawie nie rozglądając się przeszedł się po wyczyszczonej do cna starej księgarni, gdy nagle pewien szczegół przypadkowo zwrócił jego uwagę. Ktoś spartaczył robotę, bo na pokrytym kurzem meblu było mnóstwo świeżych śladów. Klapa, jaką znalazł po odsunięciu regału pod spodem, została odnowiona i wzmocniona. Gruba blacha to rzeczywiście poważna przeszkoda, ale już kłódka nie powinna stanowić problemu dla kogoś takiego jak Johny. Dokładniejsze oględziny ujawniły niewielką literę „G”, ślamazarnie wydrapaną na stalowej pokrywie. Teraz nie było wątpliwości. Udało mu się w końcu odkryć jeden z legendarnych schowków Gibbsa, o kórym podsłuchał niedawno jakieś opowiastki snute przy ognisku. Mały Johny ukrył właz najlepiej jak umiał, po czym wyruszył w stronę obozowiska, w okolicy którego ukrył część ekwipunku. Szybko starał się zasnąć, aby widoczne w jego oczach podekscytowanie nie wzbudziło podejrzeń innych Szczurów, zebranych wokół wspólnego ogniska. To twardy świat i nikt nie ma powodów do radości, a jeśli ktoś się cieszy, to znaczy że mu się poszczęściło, i jest to najprostsza droga do oberwaniem po bebechach zardzewiałym nożem. Johny obserwował ukradkiem milczące ponure postacie, które tak samo jak on, zrobią wszystko, aby choć na chwilę polepszyć swój los. Bez sentymentów. Gdy już prawie świtało, wybudził się w końcu z niespokojnej drzemki i prawie bezszelestnie wymknął się z obozowiska, aby po chwili zniknąć w mroku. Sprawdził tylko czy nikt go nie śledzi, i już po pół godziny ponownie był w starej księgarni. Wszystko poszło sprawnie i gładko. I oto stoi teraz w ciemnościach, które ustępują tylko przed nikłym światłem latarki. Rozczarowany. Cholera! Miały być leki, amunicja, broń. Coś cennego. A tu tylko drobnica, sterta czegoś, co nadawało się tylko na opał. No i bezwartościowe zabawki, bo żyjąc w powojennych realiach nie można sobie pozwolić na luksus dzieciństwa. Światło latarki jeszcze raz zatańczyło po całym pomieszczeniu, próbując z ciemności wyłapać najcenniejsze gamble, które Johny zabierze od razu. Nagle wzrok jego zatrzymał się na skrzyni przysypanej rozkładającymi się książkami i starym dywanem. Odgarnął śmieci i serce zabiło mu mocniej. Wojskowa skrzynia na polowe środki medyczne, całkiem jeszcze w niezłym stanie i zamknięta na oryginalną kłódkę. Może jednak los się w końcu odmienił. Spoconymi dłońmi chwycił pewnie cienkie wytrychy, i już po chwili zapięcie kłódki delikatnie odskoczyło. Nie czekając dłużej chwycił za klapę i uniósł górne wieko… Porażający oczy błysk i niemożliwy do wytrzymania, wbijający się pod czaszkę huk. I nic więcej…
* * *
Siadaj młody. Dzięki za te kilka ziaren fasoli, ale nie rób tego więcej. Jak będziesz tak robił, to trafisz w końcu na frajera który będzie cię doił z jedzenia, a gdy już pójdziesz po rozum do głowy i odmówisz, to cię po prostu zabije. Szkoda mi ciebie, bo to nie jest miejsce dla żółtodziobów. No, ale korzystaj jeszcze z ciepła ogniska póki możesz, bo nie wiadomo co przyniesie jutro. Wiesz, jest taka legenda… kiedyś przed wojną też były takie opowieści i mówili na to Miejska legenda, choć teraz nie ma podstaw żeby ta nazwa się utrzymała. No więc z wdzięczności za te żarcie, opowiem ci historię o Gibbsie. Gibbs był wyrzutkiem, jak my wszyscy. Na tyle twardym żeby przeżyć, ale na tyle bezsilnym i pozbawionym nadziei, żeby wyrwać się z tego stanu półśmierci, w jakim wszyscy tkwimy. Wszystko na tym świecie się pokręciło, więc i najwyraźniej Bóg zmienił priorytety i teraz pomaga Czarnym. Otóż pewnego razu, snując się jak zwykle po gruzowisku, Gibbs tak się zapatrzył, że wlazł na niebezpieczny i niepewny teren. A skoro każdy z nas wie, że jest niebezpieczny, to i nie ma powodów, dla których nie maił być taki i dla Gibbsa. No więc kilka nieostrożnych kroków wystarczyło, aby część tej gruzowej układanki zawaliła się do środka, oferując Czarnuchowi darmową jazdę. Bóg uśmiechnął się do niego po raz drugi i trzeci. Nie dość, że staruch przeżył, bo lecąc zaczepił się ubraniem o jakieś pręty, to jeszcze to co znalazł na dole, przeszło najśmielsze oczekiwania. Otóż wpadł prosto do sarkofagu. Nie wiesz czym jest sarkofag? To taka zupełnie niespenetrowana część ruin, którą tak przysypało, że nikt od czasu zniszczenia nie mógł się do tego dobrać. No i ten trzeci uśmiech Boga przyniósł Czarnuchowi to, o czym marzy każdy z nas. Znalazł tam kości jakiejś rodzinki, ale to nie ważne, ważne, co rodzinka miała przy sobie. Apteczkę, żywność, sprzęt… Jak pomyślę o tym to mi się robi zbyt smutno. A że Gibbs był nie w ciemię bity, i miał smykałkę do interesów, udało mu się ustawić. Ukrył dużą część łupu, najadł się do syta, i za kilka gambli wynajął młodych, takich jak ty, aby przynosili mu to co znajdą. Ale że pojęcie szczęścia w tym świecie nie istnieje, to pół roku później Czarnuch kopnął w kalendarz, i to nie dlatego, że ktoś go zaciukał, ale z powodów zdrowotnych. Ot tak…jesteś i cię nie ma. Ale nie to jest najważniejsze. Gibbs był cholernym paranoikiem i jedyna osoba której ufał, to obłąkany żołnierz który uciekł z Frontu. Podobno czasem miał przebłyski rzeczywistości, i w tych rzadkich chwilach pomagał staremu ukrywać nagromadzone dobra. Podobno przy okazji zostawił jakieś niespodzianki, które zabrał ze sobą uciekając przed Blaszakiem. Ot tak, żeby za łatwo nie było, jak się komuś poszczęści. Stary umarł, Żołnierzyk odleciał w inny stan świadomości, a sławne schowki Gibbsa wciąż jeszcze gdzieś tam są. I choć tego obłąkanego próbowali grzecznie popytać, to jedyne co osiągnęli to to, że go zamęczyli. I teraz każdy z nas kręci się po ruinach z nadzieją na to, że w końcu uda mu się znaleźć to, co w spadku zostawił po sobie Gibbs. I uwierz mi młody, nadzieja to wspaniałe uczucie. Chodź teraz ze mną, pokaże ci gdzie możesz spać, żeby cię nikt nie okradł… Jutro nowy dzień, i nowa szansa na odkrycia…
* * *
Gdy tylko znaleźli się w ciemnościach, starszy mężczyzna szybkim ruchem złapał leżący na ziemi kawałek gruzu i z całej siły, jaką tylko mógł wykrzesać, uderzył odwróconego do niego plecami towarzysza. Trzy kolejne ciosy dokończyły sprawę. Starzec szybko obszukał zwłoki. Zabrał wszystko, co stanowiło jakąkolwiek wartość, włącznie z pobrudzoną krwią, skórzaną kurtką. W słabym świetle wciąż było widać zaskoczenie na twarzy martwego młodzieńca. Starzec rzucił smutne spojrzenie na niedawnego towarzysza, po czym ruszył z powrotem w stronę ogniska.
- Szkoda – mruknął – To nie jest miejsce dla żółtodziobów…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz