29.10.2010

Ciężkie jest życie Mutanta

„…tu jedynka. Jesteśmy na pozycji 12 C - kwadrat czwarty. Oddział zbliża się do zabudowań. Widać kilku mieszkańców. Brak widocznego uzbrojenia. Porucznik Xituan zbliża się do jednego z nich…zaraz…coś nie tak… to mutanci!!! co za gówno, dostał i dalej biega. Wciągnęli do chałup kilku żołnierzy!!! Potrzebujemy wsparcia.!!!, powtarzam: potrzebne wsparcie!!! Osaczyli porucznika…co do choler….Aaaaa..Aghhggh …”

Fragment nagrania łączności z rozbitym

patrolem Posterunku nr 32.


Ciężkie jest życie Mutanta

-No chodź szczurku…no chodź…nie chcesz mięska…no chodź – Przyczajona w mroku gruzowiska postać obserwowała szczura, który nieufnie zbliżał się do kawałka mięsa nabitego na wystający ze starej deski gwóźdź. – No jeszcze kroczek…smaczne mięsko…- krótkie pociągnięcie linki i na gryzonia spadła stara spróchniała szuflada. Mała bestia rzucała się wściekle przeraźliwie piszcząc. Postać podbiegła do szuflady, lekko ją uniosła i pewnie chwyciła szczura, nie zważając na jego kąsanie. Odrobina wysiłku i kręgosłup zwierzęcia pękł jak zapałka.

Postać wrzuciła go do worka i sprawnie przedostała się przez plątaninę desek, betonu i stali.

Światło księżyca ujawniło tajemniczego myśliwego. Była to wysoka kobieta, zbudowana bardzo muskularnie i wręcz nienaturalnie. Jej długie, rzadkie, skołtunione włosy nie były w stanie zasłonić bąbli i czyraków pokrywających skórę czaszki i gdzieniegdzie całe jej ciało. Ubrana była w poniszczoną, przedwojenną odzież: dżinsowe spodnie przetarte na kolanach, zabrudzona bluza sportowa z naderwanym kapturem i buty, a właściwie ich resztki. Niezdrowy kolor skóry i braki w uzębieniu kontrastowały z kształtnymi, choć zniszczonymi kobiecymi ustami i zielonymi oczami. Kobieta poruszała się zręcznie, choć w jej ruchach było coś nienaturalnego.

Worek który trzymała wypełniony był dzisiejszą zdobyczą. Kilkoma szczurami, znalezionymi robakami i bulwami dziko rosnących roślin. Była szczęśliwa, bo udało się jej znaleźć te śmieszne pnące się pędy, które rodziły o tej porze roku małe, czerwone kuleczki o cierpkim i lekko słodkim smaku. Na myśl o tym jej zniszczone kształtne usta ułożyły się w groteskowy uśmiech.

Poprzez wydrążony w ziemi tunel dostała się do zrujnowanego hangaru. Jedno wielkie olbrzymie gruzowisko. Największa wieża kontroli lotów zmieciona wybuchem przechyliła się i runęła tworząc jedną wielką bezkształtną kopułę gruzu. Na szczęście hangar był na tyle mocny, że konstrukcja uległa zgnieceniu, ale się nie rozsypała. Gdy łowczyni szła dalej mrok nieśmiało ustępował przed promieniami światła bijącymi z rozpalonego dalej ogniska. W poświacie dostrzec można było kadłub wielkiego Samolotu, na którym teraz oparła się cała górna konstrukcja budynku. Ten samolot był ich domem. Jej i tych ludzi, którzy siedzieli wokół ogniska. Wszyscy byli nienaturalnie zbudowani, na ich żylastych ciałach wisiały strzępy ubrań, na które nakładano kolejne znalezione w gruzowisku. Aby tylko uchronić ciało przed nocnymi mrozami. Sami mężczyźni i kobiety. Żadnych dzieci. Niektórzy łysi, inni bez zębów, wszyscy jednakowo brudni. Wszyscy jednakowo zmutowani.

* * *

- Hanna wróciłaś! Przyniosłaś jedzenie?? – Odezwał się najstarszy z nich, siedzący na lotniczym siedzeniu bezzębny staruch z niewykształconym lewym okiem i uchem.

Łowczyni rzuciła worek, a dwie siedzące najbliżej osoby zaczęły ćwiartować martwe szczury i nabijać je na stalowe pręty, które umieszczano nad ogniskiem. Część szczurzego mięsa, bulw i robaków wrzucono do aluminiowego, pokrytego sadzą gara i zalano wodą. Gar położono na tlącym się popiele.

- Znalazłam jeszcze coś – Uśmiechnęła się Hanna, wyciągając z kieszeni bluzy kilka kiści z malutkimi czerwonymi owocami. Również na twarzach siedzących przy ognisku pojawiły się uśmiechy. Starzec odebrał od łowczyni kiście i podzielił pomiędzy zebranych. Hannie dostała się największa część.

- Jutro spróbujemy przebić się do tego małego budynku. Może znajdziemy tam coś ciekawego. Zbierzemy się wszyscy, żeby znowu maszyny nas nie zaatakowały. Musimy też uważać na dzikie psy. Kilka dni temu Mugryd widział jakąś dużą sforę.

- A co z nim? Czy czuje się dobrze?? - Spytała Łowczyni przeżuwając ostatnie owoce.

- Rana się nie chce goić. Ta maszyna co go zaatakowała, musiała być zatruta, lub jej szczęki były jeszcze zanieczyszczone poprzednią ofiarą. – Głos zabrał Joachim. Najwyższy i najsilniejszy z ich grupy. Najbardziej doświadczony wojownik. Najbardziej podobny do ludzi, mimo swojej przesadnie muskularnej budowy. Jedyną wadą jest u niego brak palców u nóg. Wszystkie są zrośnięte błoną. Kiedyś walczył na arenie jako gladiator. Pewnego razu został poważnie ranny i nieprzytomny wyniesiony z areny. Lekarz musiał mu zszyć nogę rozdartą uderzeniem topora. Gdy ściągnął mu buty i odkrył prawdę, powiadomił swoich przełożonych. Joachima wyleczono, lecz od tej pory występował jako mutant z którego życiem nikt się nie liczył. W końcu udało mu się uciec i dostać do osad mutantów.

Hanna zabrała jeden z kawałków upieczonego szczura. Gdy się posiliła, poczuła się zmęczona i postanowiła się położyć. Po unieruchomionych schodach dostała się do samolotu. Mugryd spał. Jego ramię było zabandażowane. Siedząca przy nim Karolla zmieniała mu co chwilę kompresy, aby zbić gorączkę. Hanna zmęczona padła na swoje łóżko. Próbowała zasnąć, lecz nie mogła.

Po cichu wyjęła z kieszeni owinięte w szmatkę owoce które ukryła. Nie poto wdrapywała się po tych gruzach żeby nie mieć nic dla siebie. Słodki smak owoców odprężył ją. Myślami znowu wracała do tragicznej historii swojego życia. Znów dziś podczas szukania pożywienia miała wizję. Tak jakby jej ktoś wyświetlił przed oczami parę fotografii z przeszłości. Dzieciństwa nie pamięta w ogóle. Czasem gwałtowne przebłyski pamięci ukażą fabryczną halę, krzyki niemowląt i mechaniczne wysięgniki które na siłę wpychały im w usta dozowniki pokarmu. Jedzenie bez smaku. Pamięta jak ogromne monitory przez które przelatywały setki fotografii hipnotyzowały ją i nie pozwalały oderwać wzroku od obrazów. Pamięta jak wielkie stalowe pudła w których stała nagle się otworzyły i poraziły ich promienie słońca. Grupa pozostawiona na pustkowiu. Szli więc i robili to co im pokazano jak robić. Znaleźli wodę, ruiny. Zaczęli budować schronienia przed zabójczym słońcem. Zaczęli polować. Zaczęli się zmieniać. Część z nich umierała. Różnie. Jedni po prostu zasypiali. Inni pełzali z bólu wypluwając przez usta swoje wnętrzności. Część z nich zaczęła ze sobą walczyć dopóki nie powybijali siebie nawzajem. No i spotkanie z ludźmi. Nieufność ale i życzliwość. Pierwszy raz zobaczyła małe dzieci. Mała dziewczynka podeszła do niej i chwyciła za rękę. Poprowadziła do ruin wieżowca. Wielka tafla ułamanej do połowy szyby pozwoliła jej zrozumieć. Stała tak patrząc jak wysoka, umięśniona kobieta o nienaturalnej figurze, niezdrowym kolorze skóry trzyma za rączkę tę małą istotkę. Widziała swoją inność. Żyli więc tak razem z ludźmi którzy jeszcze wtedy nie widzieli w nich zagrożenia. Ludzie byli sprytniejsi i inteligentniejsi, my silniejsi. Dzięki temu że się uzupełnialiśmy udało nam się w wielu ruinach ponownie zaszczepić odrobinę życia. Dzięki ludziom nauczyłam się czytać. Ludzie nadali nam imiona i nauczyli tego, czego nie zdążył Moloch. Uważano nas za takie same ofiary buntu maszyn. Konfliktów było niewiele choć zawsze znalazł się ktoś kto uważał nas za gorszych i niegodnych zaufania i współpracy. Aż pewnego dnia do miasta przyjechali oni. Wojownicy Posterunku niosący pomoc i otuchę. Dla nas byli początkiem apokalipsy. Zanim ich wozy wjechały do miasta, jeden handlarzy ostrzegł nas, że nadciągają. Ludzie pomogli nam się poukrywać. Gdy wjechali, obserwowałam ich z ruin, przykryta starą płachtą i kawałkami desek. Z przerażeniem słuchałam jak opisywali wszystkich mutantów jako ukryte bomby Molocha pragnące jedynie zniszczyć resztki naszej rasy. Z jednej z naczep wyciągnęli dwoje ludzi. Jednego z nich znałam – to był Nicki. Nicki miał mutacyjne schorzenia skóry. Normalnie był murzynem, lecz gdzieniegdzie jego skóra była blada jak skóra białych. Starszy naszej osady wyparł się go, ratując nasze życie. Nicki zginął na naszych oczach. Przestrzelili mu tchawice i patrzyli jak stara się złapać oddech. Na szczęście zaraz potem go dobili. Drugi z pojmanych był mi nieznany. Ten zginął o wiele okrutniejszą śmiercią. Gdy odjechali pochowaliśmy nieboszczyków. Byliśmy ludziom wdzięczni, lecz oni się zmienili. Stali się bardziej nieufni. Zauważyłam jak wielu mężczyzn zaczęło chodzić z bronią. Ich dzieci nie przychodziły już do nas, a nasze domy zostały odizolowane. I w końcu przyszedł ten pamiętny dzień. Kilku naszych odgruzowywało stary park, w którym chciano posiać zboże. Po skończonej pracy wszyscy udali się do knajpy aby odpocząć. I wtedy na Gerna chyba alkohol zadziałał bardzo źle. Zrobił się agresywny. Czasami się to zdarzało. Lecz tu pojawił się problem, bo Gern wyglądał i pracował jak czołg. Sam usuwał wraki samochodów. Gdy jeden z ludzi wyjął broń, Gern zaczął szaleć. Wszyscy którzy wpadli pod jego wielkie łapska albo ginęli, albo byli poważnie ranni. W końcu ludzie zaczęli do niego strzelać. Wytrzymał ponad 40 trafień zanim padł. Tłum go rozszarpał.

Na miejscu zostało zabitych 9 ludzi i 2 mutanty. Wielu było poważnie rannych. W tym momencie byliśmy już dla ludzi realnym zagrożeniem. Starszy wioski kazał nam opuścić osadę do rana. Ludzie postawili barykady i wciąż mierzyli w naszą stronę z broni. W nocy podpalono dom Gerna. Kilka osób spłonęło żywcem. Jednak zamiarem ludzi nie było pozwolić nam odejść. Ledwo słońce wzeszło nad horyzont, do miasta przyjechały ponownie samochody Posterunku. Ustawiły się nagle przed naszymi domostwami, które właśnie opuszczaliśmy. Żadnych zbędnych krzyków i pytań. Wszystkie naraz zaczęły do nas strzelać. Kule latały wszędzie dosłownie ścinając nasze blaszane baraki. Jedna z kul rozryła mi policzek. Druga przeszła przez ramię. Byłam w szoku. Ciągnęłam kogoś w stronę ruin, gdzie mogliśmy się schronić. Wokół mnie padały podziurawione ciała. Nagle zrobiło mi się lżej. Spojrzałam na osobę którą ciągnęłam. To co z niej zostało to ramię które trzymałam i głowa. Reszta leżała kilka metrów dalej odcięta karabinową serią. W końcu udało nam się uciec, gubiąc pościg w ruinach. Nie pamiętam ilu nas było na początku. Z osady wydostało się zaledwie 11 osób. Każda z licznymi ranami. I tak zaczęła się nasz tułaczka. Wszędzie obcy i niechciani. Zawsze z pogonią na karku. Tułaliśmy się z osady do osady, lecz wielka ludzka krucjata spychała nas coraz bardziej na północ. Raz w jednej z osad spotkaliśmy wysłanników niejakiego Borgo. Twierdzili że to Moloch nas stworzył i jako dla swoich dzieci chce dla nas najlepiej. Ich Bóg – Moloch chce zniszczyć rasę ludzką aby dać miejsce do życia lepszemu gatunkowi…nam. Wszystko ładnie i pięknie. Ale chyba maszyny nie poznały się na naszej religijności. Podczas kolejnej z wielu ucieczek na naszą karawanę napadły nasi stalowi „braciszkowie”. Moloch urządził sobie rodzinną waśń. Łowcy co prawda nie mieli z nami łatwego życia, ale i tak nieźle nas wykrwawili. Niektórzy ludzie zaakceptowali filozofię Borgo i poszli z jego armią walczyć z ludźmi. Nie słyszałam więcej o nich. Ciekawe jak im idzie. No i w końcu trafiliśmy tutaj. Dawniej średniej klasy lotnisko krajowe. Teraz ruiny no i nasz dom. Ludzie stali się zbyt zajęci Molochem, aby nas tutaj niepokoić. Z resztą jesteśmy za blisko jego granic, aby mieć spokój chociaż ze strony ludzi.

Hanna zmęczona wewnętrznymi rozważaniami zapadła w twardy sen.

* * *

Obudził ją nagły odgłos kroków. Zerwała się z łóżka. Odruchowo wyciągnęła z kieszeni swojego Colta. Broń miała odpiłowaną osłonę spustu, aby jej niezgrabne palce, nie klinowały się podczas strzelania. Uspokoiła się nieco, gdy zobaczyła gdzie jest. Przy legowisku Mugryda zebrało się parę osób. Kobieta podeszła do nich. Mugryd nie żył. Ramię spuchło mu potwornie, a z kącika ust leciała wąska struga krwi zmieszanej ze śliną. Karolla bezgłośnie płakała. Ten dzień nie zaczął się dobrze. A to dopiero początek. Hanna pomogła pochować ciało. Dziś kolej Juana na zdobycie pożywienia. Łowczyni naliczyła już osiem mogił, plus nigdy nie odnalezione ciała Marca i Reedo. Zostało ich siedmioro.

Próbowali odgruzować wejście do jednego z pomieszczeń technicznych lotniska. Fragmenty rozwalonego samolotu i szczątki budynków i urządzeń skutecznie blokowały tam drogę. Trzy razy atakowały ich małe maszyny molocha. Ludzie rozpoczęli kolejną ofensywę, toteż na szczęście nie było w okolicy Łowców, przerzuconych na front. Zainteresowane hałasem dzikie psy podeszły zbyt blisko. Trzeba im szybko pokazać kto jest silniejszy, bo rozzuchwalone stają się niebezpieczne. Hanna przymierzyła i oddała kilka strzałów zanim usłyszała dźwięk iglicy uderzającej w próżnię. Udało jej się trafić jednego psa. Nie była dobrym strzelcem, ale to wystarczyło by reszta stada rozszarpała rannego i zadowolona zdobyczą oddaliła się w popłochu.

Dalsze próby odblokowania przejścia okazały się bezowocne. Trzeba załatwić liny i haki to może coś ruszy. Członkowie grupy wrócili do hangaru i posilili się tym co zostało z kolacji z poprzedniego dnia. Resztę czasu spędzili porządkując okolicę. Joachimowi udało się gdzieś wygrzebać kilka zwojów mocnej holowniczej liny. Gdy zapadała już ciemna noc wszyscy zebrali się wokół ogniska. Juan nie wracał, lecz postanowiono dać mu trochę czasu, zanim inni pójdą go szukać. Hanna wzięła jedną z zabranych przez siebie książek i zaczęła ją czytać na głos. Inni członkowie tego mini plemienia nie potrafili czytać. Ale uwielbiali słuchać o dawnym świecie.

Opowieści o dawnych sklepach i niewolnikach przerwały im odgłosy wystrzałów. Juan miał przy sobie broń, więc pewnie użył jej w potrzebie. Ale być może dalej jest w tarapatach. Hanna i Joachim wyruszyli przez gruzowiska. Karolla została z Fernim – starszym plemienia. Chuck i Piter poszli okrężną drogą. Hanna sprawnie przemykała pomiędzy gruzami. Joachim został trochę w tyle, bo mimo iż tak samo sprawny, był znacznie większy i trudniej było mu się przeciskać przez zwały betonu i stali. Łowczyni biegła dalej nie zważając na towarzysza. Chć miała dobry wzrok i nieźle orientowała się w ciemności, prawie potknęła się o leżące ciało. To był Juan. Martwy. Wokół niego leżały trzy psy. Jeden wciąż zaciskał zęby na rozerwanej krtani łowcy, mimo postrzał w brzuch okazał się śmiertelny. Jeden z psów konwulsyjnie oddychał. Hanna pochyliła się nad nim, a jej zielone oczy rozszerzyły się z zaskoczenia. To nie były dzikie psy. U jej stóp zamiast skołtunionego i brudnego półwilka dogorywał właśnie dobrze odżywiony bojowy pies. Próbowała stłumić w sobie przerażenie, ale to było zbyt silne. Takich psów używają tylko ludzie. Ludzie!!!. Gdy Joachim dogonił swoją towarzyszkę, ta po raz kolejny zadawała psu cios trzymanym w dłoni kawałkiem gruzu. Z obłędem w oczach łowczyni niczym kocica wspięła się po na wpół zawalonej ścianie budynku. Gdy dotarła na szczyt zobaczyła coś czego zawsze się tak bardzo obawiała. Coś co nie pozwalało jej spokojnie zasypiać. Bezkresny mrok spowijał okolicę, zakradając się we wszystkie zakamarki kompleksu. Od kilku lat nie było tu nikogo, ani w zawalonej wieży kontroli lotów, ani w rażących pustką terminalach lotniczych. Legenda złego miejsca, lęk przed zarazą, promieniowaniem, maszynami, czy też po prostu wszystko na raz trzymało ludzi z daleka. Aż zjawił się nieproszony gość, który rozświetlił potężnymi halogenami pickupa jeden z pasów startowych i teraz wpatrywał się w niebo. Choć zza nisko zawieszonych chmur jeszcze nic nie było widać, cisza została przerwana niewyraźnym pomrukiem silników. I wtedy pojawił się na niebie jasny punkt. I zmieniło się wszystko. Przecież tak ciężko na to pracowała. Chciała jedynie wolności dla siebie i swoich ludzi. Nie szukała zemsty. Przecież nie popierała Borgo. Łzy strachu i gniewu powoli płynęły po jej zniszczonych policzkach.

* * *

Mężczyzna przy pickupie wyciągnął duży halogenowy reflektor i ustawił go na statywie.

Gdy tylko przesłał krótki świetlny sygnał, pozostałe pojazdy uruchomiły swoje reflektory częściowo oświetlając praktycznie nietknięty rezerwowy pas startowy. Teraz pozostaje tylko trzymać kciuki. Za plecami słyszał strzały. Pewnie patrol zauważył coś ważnego. I gdzie do cholery podziały się te psy. Puścić kundle w ruiny to pewnie wrócą za trzy dni.

Pierwszy wylądował śmigłowiec. Obsługa natychmiast kołowała go na pobocze, aby zwolnić pas startowy. Jeszcze chwila oczekiwania i przez chmury przebił się długo oczekiwany samolot. Jego rozświetlone skrzydła i upodobniły go do spadającego na ziemię anioła apokalipsy. Apokalipsy która już miała miejsce. Maszyna miękko osiadła na asfaltowej nawierzchni. Prędkość lądowania nie została jednak wytracono na odpowiednim odcinku, i tylko refleks uratował życie sygnałowemu. Jego pickup został poważnie uszkodzony przy zderzeniu z nieużywanym silnikiem samolotu. Potem wylądowały kolejne dwa śmigłowce.

Luk bagażowy niewielkiego transportowca otworzył się. Od razu wybiegło z niego dwudziestu opancerzonych żołnierzy. Sygnałowy otrzepał spodnie z kurzu, splunął przez zęby sycząc kilka przekleństw pod adresem pilota. Trzeba jeszcze wyładować cały sprzęt z samolotu. Cały obolały ruszył w stronę maszyn. Na pancerzach żołnierzy i kadłubie samolotu widniał symbol Posterunku.

* * *

Hanna spoglądała na to wszystko jak zahipnotyzowana. Dopiero wypadek przy lądowaniu wyrwał ją z zadumy. Błyskawicznie zeszła na dół.

- Szybko, wracamy!!! Musimy ostrzec starszego.

Ponownie ruszyli przez gruzowisko. Hanna znowu wyprzedziła kompana a odgłosy wystrzałów dodatkowo ją dopingowały. Nagle usłyszała krzyk, i kilka strzałów padło za jak plecami. Odwróciła się i ujrzała rannego Joachima, oświetlonego latarkami podczepionymi pod karabiny mierzących do niego mężczyzn. Błyskawicznie wyjęła broń. Tym razem strzał musi być celny.

Powoli. Nie spuszczamy celu z celownika. Spokojnie naciskamy spust…strzał ma być dla nas zaskoczeniem. Zaskoczenie było. Nie ma amunicji. Przecież wystrzelała wszystko dziś rano…

Hanna chwyciła stalowy pręt. Mężczyźni zbliżali się powoli do Joachima. Widać było że za chwile mogą strzelać. Pierwszy cios spadł na głowę zaskoczonego strzelca w momencie w którym ten przypomniał sobie co nieco ze szkolenia i postanowił sprawdzić tyły. Zardzewiały pręt pękł na jego hełmie. Nieprzytomny żołnierz osunął się na ziemię. Drugi żołnierz zdążył jeszcze skierować broń w stronę łowczyni, nim ta rzuciła się na niego z gołymi rękoma. Dwa ciała skotłowały się próbując zadać sobie cios. Mężczyzna nie miał szans z Hanną, o wiele silniejszą i sprawniejszą niż większość ludzi. Potężny cios zmiażdżył mu twarz. Łowczyni uwolniła się z uścisku i skręciła przeciwnikowi kark. Ledwo zdążyła podnieść karabin jednego z ludzi, a już parę pocisków rykoszetowało obok niej. Natychmiast rzuciła się do ucieczki taszcząc rannego współplemieńca. W mroku zgliszczy udało im się uciec ścigającym ich ludziom. Jeszcze parę kroków i dotrą do hangaru. Joachim osunął się na ziemię. Mimo iż jest w stanie wytrzymać więcej niż przeciętny człowiek, to raniona kilkakrotnie noga odmówiła posłuszeństwa.

- Zobacz co z pozostałymi. Ja tu poczekam.

Hannie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wbiegła do hangaru i momentalnie, słysząc obce głosy, schowała się za stertą beczek po paliwie. W hangarze byli ludzie. Kilka kobiet i mężczyzn , w bojowych pancerzach posterunku śmiało się i żartowało. Karolla leżała związana na ziemi.

To co zobaczyła dalej napełniło ją przerażeniem. Starszy plemienia wisiał przywiązany za nogi. Sznur został przeciągnięty na stalowej belce która wisiała dokładnie nad paleniskiem. Żołnierze dla zabawy opuszczali go co chwilę w ognisko, tak aby jego głowy sięgały płomienie. Spłonęły mu wszystkie włosy, a skóra na głowie była potwornie poparzona. Łowczyni nie mogła tego znieść. Chwyciła karabin i wybiegła zza zasłony. Kilka serii przycisnęło ludzi do ziemi. Teraz albo nigdy. Łowczyni złożyła się do strzału. Z trudem naciskała spust. Strzał był celny. Głowa starszego pękła jak szklany słój, kiedy trafił ją pocisk. Teraz Karolla. Również mierzyła w głowę. Dwa strzały. Hanna wolała aby zginęli z jej ręki, niż mieli cierpieć w męczarniach. Początkowo zaskoczeni żołnierze zaczęli odpowiadać ogniem. Dwie kule dosięgły ją nim zdążyła wybiec na zewnątrz. Ranna łowczyni próbowała pomóc wstać Joachimowi, ale ten zdecydowanie odepchnął jej rękę.

- To na nic. Ja już nigdzie nie pójdę. Oddaj mi karabin. Zatrzymam ich. Ty musisz się uratować.

- Ale ja nie chcę. Mam już dość uciekania. Oni będą ścigać takich jak my dopóki całkowicie nas nie zniszczą. Ja…ja nie mam siły…

Joachim uniósł jej podbródek i spojrzał w oczy.

- Nie po to tyle razy okazywałaś się od nich lepsza, żeby teraz tak łatwo się poddać. Nie pozwolę ci na to. Uciekaj.

- Ale…ale

- Biegnij !!!.

Hanna zacisnęła zęby i pobiegła przed siebie. Zza pleców dobiegły ją strzały. Jedna seria…druga…trzecia…odpowiedź z innej strony… czwarta seria… kolejna odpowiedź… prawdziwa nawałnica pocisków…cisza… tego właśnie nie chciała usłyszeć.

Biegła przed siebie nie zważając na krwawiące rany. Jeśli wejdzie w te ruiny to może jej się uda…

Byle jeszcze parę kroków.

* * *

- Tu Strzelec Żółty, tu Strzelec Żółty… widzę cel żywy oddalający się w kierunku południowym.

Jakie rozkazy??…zrozumiałem, bez odbioru.

* * *

Biegła więc ku wolności. Jeszcze parę kroków i schowa się za zbawczych kłębowisk stali. Wbiegła po nasypie…jeden skok…Jej pierś eksplodowała. Pocisk wbił się z hukiem w ścianę obalając znaczną jej część…Hanna spadała…nie czuła bólu…wreszcie odzyska wolność… Zanim zgasła dojrzała kiść małych czerwonych owoców zwisających z pędów otaczających zniszczony murek. Resztkami sił zerwała kilka owoców i włożyła je sobie do ust.

Były słodkie i lekko cierpkie… Uśmiechnęła się…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz